— Pod jakim względem?
— Zrobiłoby niezłą reklamę. Pamiątki po zaginionej cywilizacji. Wystawione na statku, którego załodze udało się je ocalić. Co za świadectwo dla „Wieczornej Gwiazdy”. I jej kapitana. I TransGalactic. Zapewne pańscy pracodawcy byliby panu nieskończenie wdzięczni.
Nicholson wydał jakiś dźwięk, coś pomiędzy śmiechem a prychnięciem.
— Mało prawdopodobne — odparł. — Baxter i cała reszta są zbyt zajęci sobą, żeby w ogóle o tym pomyśleć.
— Być może.
— A jednak… — Kapitan zamyślił się. — To byłoby ciekawe.
— To byłoby łatwe.
MacAllister pomyślał, że udało mu się właściwie ocenić tego człowieka. Nicholson nie leciał na pieniądze. Sugestia, żeby sobie podkradł trochę artefaktów, nic by nie dała. Ale pomysł, że kierownictwo zacznie go doceniać, na pewno do niego przemówi. Och, tak. To działa.
Kapitan bawił się kieliszkiem.
— Nie chciałbym, żebyś mnie źle zrozumiał, Gregory. Przestrzegam ściśle standardów i procedur, których wymaga bezpieczne prowadzenie tego statku.
— Każdy kompetentny oficer tak by postąpił. — MacAllister nalał wina do obu kieliszków. — Eriku, jestem pewien, że znajdziesz jakieś prerogatywy, wyjątkowe przywileje, które pozwoliłyby ci na interpretację procedur w taki sposób, by skorzystali na tym pasażerowie TransGalactic i sama firma.
— Tak — przyznał. — Pewnie tak.
MacAllister patrzył z zachwytem na schemat statku i pozwolił, by jego towarzysz ocenił sytuację.
— Naprawdę sądzisz — rzekł Nicholson — że to wszystko sobie tak po prostu leży na ziemi?
— Och, nie mam co do tego wątpliwości. Wystarczy to podnieść i załadować. Nic więcej. A jak sądzisz, kiedy już po tej planecie nie zostanie ani śladu, ile będzie wart bożek z kapliczki na Maleivie III?
— Och, tak. Na pewno masz sporo racji.
MacAllister widział, jak kapitan zmaga się ze strachem przed wpakowaniem się w kłopoty.
— To jest twoja szansa, Eriku.
— A nie sądzisz, że ten zespół archeologów, który teraz jest na powierzchni, będzie miał coś przeciwko?
— Niby dlaczego mieliby mieć? O ile wiem, mają tylko jeden lądownik. Ile można wpakować do jednego lądownika?
— Zrobił minę, jakby intensywnie nad czymś myślał. — Jest takie świetne miejsce na pokładzie B, koło basenu, idealnie nadaje się na muzeum.
— Hiperskrzydło. — W tym miejscu teraz wystawiano różne elementy budowy statku, zwłaszcza napędu nadświetlnego.
— Tak, to kuszące.
— Gdybyś tylko chciał — rzekł MacAllister — poleciałbym tam. Napisałbym reportaż. Nadałbym przedsięwzięciu wiarygodność, że się tak wyrażę.
— Napisałbyś esej?
— Jeśli chcesz, to oczywiście.
— Moglibyśmy umieścić te artefakty…
— W muzeum.
— Zorganizowalibyśmy ceremonię. Zechciałbyś wziąć udział? Może powiedziałbyś parę słów?
— To dla mnie zaszczyt, Eriku.
Nicholson pokiwał głową z namysłem, po czym rzekł, bardziej do siebie niż do MacAllistera:
— Pomyślę o tym, Gregory. Jeśli jest jakiś sposób, żeby coś załatwić, to bierzemy się do roboty.
Marcel nie wyłączał głośnika, żeby cały czas śledzić, co się dzieje na powierzchni. Miał dostęp do wszystkich rozmów w ogólnym systemie łączności. Transmisje były przekazywane z lądownika bezpośrednio do „Wendy” lub do jednego z satelitów komunikacyjnych.
Czuł się nieswojo. Planety, na których istniało życie, były nieprzewidywalne, a ta szczególnie, w miarę zbliżania się Morgana. Teraz jednak powinno być tam bezpiecznie. Beekman był pewien, że skutki przyciągania wielkiej planety dadzą się odczuć dopiero w ostatniej chwili, bo zderzenie planet miało być czołowe, jak zderzenie dwóch pędzących naprzeciwko siebie samochodów. Nie będzie powolnego opadania po spirali.
Słuchał, jak Hutch i jej ludzie przeszukują wieżę, oglądał obrazy przesyłane z mikroskanera, który Hutch miała na kamizelce. Nie było tam wiele do oglądania, gołe ściany i podłoga pokryta śniegiem i pyłem.
Wycięli dziurę w ścianie na poziomie gruntu, żeby nie musieć wchodzić i wychodzić przez okno. Hutch poleciła Chiangowi, by stał przy nowo powstałym otworze i wypatrywał ewentualnych drapieżników. Potem postawiła Toni przy oknie w komnacie astronoma, z tym samym poleceniem.
Kellie i Nightingale próbowali tymczasem przeciąć drzwi na dolnym poziomie. Nie rozmawiali wiele, ale słychać było syczenie lasera tnącego kamień.
Wszedł Beekman, spojrzał na niego i usiadł.
— Marcelu, wszystko w porządku?
— Pewnie. Czemu pytasz?
— Nie wyglądasz na zadowolonego.
Z głośnika dobiegł zdumiony głos Kellie.
— Randy, uważaj z tym.
Marcel założył ręce na piersi i przyjął postawę obronną.
— Tam ktoś zginie — mruknął. — Gdyby to ode mnie zależało, sugerowałbym, żeby zostawić to wszystko i uciekać.
Beekman zawsze miał kiepską opinię na temat grona zarządzającego Akademią. Marcel przypuszczał, że powie coś na ten temat, jednak on stwierdził tylko, że Marcel ma prawdopodobnie rację, grupa działająca na powierzchni planety ma niewielkie szanse na znalezienie czegokolwiek ciekawego w tak krótkim czasie, a cała wyprawa jest niebezpieczna.
— Dobrze — dobiegł głos Hutch. — To powinno starczyć. Odczekajcie minutę i zobaczymy, czy da się je wyjąć.
— Wiesz — rzekł Beekman — mógłbyś jej przypomnieć, że powinni być bardziej ostrożni.
— Ona wie, z kim pracuje. — Założył ręce na głowę. — Wolałbym im się nie naprzykrzać.
— A jeśli coś się stanie?
— To niech kierownictwo się martwi.
— Dobrze, rzućcie trochę śniegu — to głos Kellie.
— Czułbym się lepiej — mruknął Beekman — gdybyśmy mieli tam archeologa z prawdziwego zdarzenia.
Marcel nie mógł się z tym zgodzić.
— Z Kellie i Hutch są bezpieczni. Może i nie zrobią wszystkiego jak trzeba, ale gdyby zaczęło się coś dziać, poradzą sobie.
— Nie chce się otworzyć — rzekł Nightingale.
— Ja spróbuję.
— Jak duże są te drzwi? — spytał Beekman.
— Mają jakiś metr wysokości. Wszystko tam jest małe.
— Chyba nie przecięliśmy ich na wylot. Beekman pochylił się i wcisnął klawisz nadawania.
— Co im chcesz powiedzieć? — spytał Marcel.
— Żeby uważali.
— Nie sądzę, żeby docenili twoją światłą radę. Już grozili, że mnie odetną.
Kolejny odgłos pracującego lasera.
— Tak trzymaj — to Nightingale. — Dawaj. Jeszcze trochę.
Trwało to kilka minut. W pewnym momencie Hutch powiedziała komuś, żeby się odprężył. Wyluzował. Uda się. Następnie Marcel usłyszał odgłos skrobania po kamieniu i jakieś pomruki, zakończone okrzykami zadowolenia.
Kiedy się uciszyło, spytał Hutch na prywatnym kanale:
— Co tam macie?