Выбрать главу

— To był jakiś korytarz — odparła. — Dużo tu kurzu i śniegu. Nie wiem nawet, gdzie są ściany.

Beekman przyniósł kawę i zaczął opisywać przygotowania do zderzenia. Większość z tego była dość nudna, ale Beekman zawsze popadał w taki entuzjazm, kiedy mówił o zbliżającej się katastrofie, że Marcel udawał bardziej zainteresowanego szczegółami, niż istotnie był. W rzeczywistości nic nie rozumiał z tego gadania o fluktuacjach fal grawitacyjnych i nie obchodziło go, jaki to ma wpływ na planetarne pole magnetyczne. Kiwał tylko głową we właściwych momentach i próbował udawać zaskoczenie, kiedy Beekman najwyraźniej częstował go jakimiś nowymi przełomowymi danymi.

Tyradę przerwał głos Hutch.

— Marcelu, jesteś tam?

— Jestem. Macie coś?

— Chyba jesteśmy w prywatnych komnatach astronoma. Wszystko jest w dobrym stanie. To kilka pomieszczeń. Są tu szafy… — Przerwała na moment, żeby ostrzec kogoś, by uważał.

— Szafy? Co w nich jest?

— Opróżniono je. Ale są w dobrym stanie. I wyrzeźbiono na nich jakieś symbole.

— Dobrze — rzekł Marcel. — To coś ważnego, tak?

— Tak — odparła. — To coś ważnego.

Jak to zwykle w obecności Beekmana, próbował mówić z entuzjazmem w głosie.

— Coś jeszcze?

— Kanapa. Uwierzyłbyś? Dla kogoś malutkiego. Ty byś się nie zmieścił, ale dziesięciolatek pewnie tak.

To były naprawdę niesamowite wieści.

— Coś jeszcze?

— Stół. Paskudnie potrzaskany. I jeszcze jedne drzwi. Z tyłu.

— Hutch, spójrz tylko na to — głos Kellie.

— Możecie poświecić?

— Niech mnie diabli — rzekł Nightingale.

Beekman skrzywił się z niecierpliwości. Gdy jednak już mieli pytać, co się stało, odezwała się SI.

— Marcelu, przepraszam, że przeszkadzam, ale mamy anomalię.

— Co się dzieje, Bill?

— Nadlatuje dziwny obiekt.

— Wrzuć na ekran.

Marcel nie miał pojęcia, co przedstawia obraz. Wyglądało to jak długa szpilka. Bardzo długa. Rozciągała się na całą szerokość ekranu. A nawet dalej.

— Bill, co to jest? Podaj wymiary.

— Nie potrafię określić funkcji. Ma w przybliżeniu trzy tysiące kilometrów.

— Trzy tysiące kilometrów — rzekł Beekman. — To nie może być prawda.

— Guntherze, dokładnie ma trzy tysiące dwieście siedemdziesiąt siedem kilometrów.

Marcel skrzywił się i odsunął krzesło.

— Gunny, to coś niesamowitego.

Gdyby przyłożyć to coś do mapy Stanów, sięgałoby od Maine do Miami, a nawet dalej w Atlantyk.

— Ma średnicę około siedmiu metrów.

— Cóż — rzekł planetolog. — Siedem metrów średnicy i trzy tysiące kilometrów długości. — Spojrzał na Marcela i potrząsnął głową. — To niemożliwe.

— Jesteś pewien, Bill? — spytał Marcel. — Naszym zdaniem coś o takich wymiarach nie może istnieć.

— Sprawdzę ponownie wyniki skanowania.

— Tak, proszę.

— Wrzuć pełne powiększenie. Przyjrzymy mu się z bliska.

Bill wykonał polecenie. Wbrew przypuszczeniom obiekt nie był jednym długim cylindrem, ale składał się z kilku równoległych walców. Między walcami widać było ciemne niebo.

— Wymiary zostały obliczone prawidłowo — oznajmił Bill.

Marcel zmarszczył czoło.

— Gunther, co to jest? Co ono robi?

— Nie mam pojęcia.

— Bill, czy to statek?

— Nie przypuszczam, Marcelu. Ale nie miałem dotąd doświadczenia z takimi obiektami.

— Czy cała konstrukcja tak wygląda?

— Tak — odparł Bill. — Te wały są jednolitymi bryłami, połączonymi w regularnych odstępach klamrami. Na jednym końcu zwisa kilka lin, a na drugim doczepiono asteroidę.

Asteroida.

— Bill, czy ta konstrukcja coś robi?

— Nie wykryłem śladów aktywności.

— Masz odczyty wydajności energetycznej?

— Brak.

Beekman patrzył na obraz.

— To dla mnie nie do pojęcia, Marcelu. Taki długi obiekt nie może trzymać się kupy. Zacząłby się rozpadać z powodu naprężeń.

— A czy to nie zależałoby od tego, z czego jest zrobiony?

— Pewnie tak. Ale to musiałby być jakiś wyjątkowo wytrzymały materiał. Może diament. Nie wiem. To nie moja działka.

— Zasięg sześćdziesiąt dwa tysiące kilometrów i rośnie. Wygląda na to, że jest na orbicie wokół Maleivy III.

— Co o tym sądzisz? — spytał Marcel. — Gonimy za nim?

— Pewnie, u licha. Przyjrzymy się.

Marcel przekazał instrukcje Billowi i poinformował Hutch, co się dzieje.

— Wygląda na to — odparła — że Deepsix jest znacznie ciekawsza, niż się to Akademii wydaje.

— Wygląda na to, że istotnie. Jesteś pewna, że to miasto wygląda na coś z epoki preindustrialnej?

— Kamień, zaprawa, bale. Jak prosto ze średniowiecza.

— Dobrze — rzekł. — A tak poza tym to miałem wrażenie, że Kellie coś znalazła parę minut temu, ale byliśmy zajęci czym innym.

Hutch pokiwała głową.

— Nie wiem, czy jest aż tak ciekawe jak wasz słup, ale wygląda na zbroję. Była w szufladzie w jednej z szaf.

Obróciła się w stronę przedmiotu, żeby mógł go zobaczyć. Jak wszystko inne, zbroja była miniaturowa. Zapinało się ją z tyłu i była tak skonstruowana, żeby chronić noszącego po krocze. Była poważnie skorodowana.

Toni Hamner nie chciała się do tego przyznać sama przed sobą, ale to była prawda. Miała nadzieję, że ekspedycja okaże się ekscytująca, a powinna była wiedzieć, że szanse na to są niewielkie. Pracowała z archeologami na Pinnacle i wiedziała, jak nudne bywają wykopaliska. Na początku jej praca polegała głównie na grzebaniu w gruzie. Teraz stała na straży przy wejściu do wieży, gapiąc się na tę płaską, ponurą równinę, i marzyła, żeby to się wreszcie skończyło.

Nad nimi przeleciało stado ptaków. Były brązowe, miały długie dzioby i leciały w szyku. Przez kilka sekund wypełniały niebo, aż znikły, lecąc na południowy zachód.

Pozwoliła sobie na chwilę snu na jawie, wspominając swój krótki romans na pokładzie statku z Tomem Scolarim, który sprawił jej tyle przyjemności. Na początku nie miała o nim zbyt dobrego zdania, ale to zaczęło się zmieniać i była nim nieomal zauroczona — aż przylecieli tu, a on odmówił Hutch. Podlec. Albo tchórz. Nie wiedziała, co bardziej.

Tak bardzo chciałaby już być w domu. Spotkać się ze starymi przyjaciółmi i zacząć życie od nowa. Zobaczyć jakieś przedstawienie na żywo. Iść do drogiej knajpy. (Ile to już czasu minęło?)

Gdzieś poniżej dalej kopali.

Hutch właśnie zrobiła sobie przerwę, kiedy Marcel wywołał ją i powiedział, jak trudno wyjaśnić obecność konstrukcji. Czy mogłaby wypatrywać oznak mogących świadczyć o tym, że mieszkańcy planety byli jednak bardziej zaawansowani technicznie, niż się przypuszcza? Mogłaby, ale w wieży i w pobliżu nie znaleźli niczego, co by to sugerowało.

Otworzyli przejście za komnatą astronoma i teraz je poszerzali. Prace przebiegały wolno. Hutch przyniosła pojemniki i sprzęt do kopania, więc nie byli całkiem uzależnieni od laserów, które w małej przestrzeni korytarza mogły być niebezpieczne. Trzeba było usunąć sporo kamieni, gruzu i lodu, a to oznaczało dużo pełzania na kolanach.