Miotacz był bronią wybiórczą. Należało go wycelować. To oznaczało, że przy takim ataku nie był specjalnie przydatny. Nightingale używał go jak mógł, nie spuszczając palca ze spustu, obracając się na wszystkie strony.
Z laserem Biney sprawa przedstawiała się zupełnie inaczej. Nightingale dostrzegł, jak przecina powietrze, patrzył, jak całe legiony ptaków wirują gwałtownie i spadają. Gińcie w płomieniach, skurwiele.
Kaktusy wybuchały, trafione z miotacza.
Nagle coś wbiło mu się w plecy. Stłumił okrzyk, myśląc, że trafił go ktoś z towarzyszy, i opadł na kolana. Kiedy jednak sięgnął za plecy, jego palce zacisnęły się na czymś pierzastym, czymś, co zaczęło się szaleńczo szarpać, próbując się uwolnić. Zmiażdżył je.
Rana była w trudno dostępnym miejscu, pod łopatką. Próbował jej dosięgnąć, ale poddał się. Ból zelżał, gdy przycisnął ptaka do ziemi. Nightingale wystrzelił jeszcze kilka razy, aż coś go znów uderzyło. W szyję.
Obraz pociemniał, jego oddech stał się wolny, a świat zaczął wymykać mu się z rąk.
Tatia pochylała się nad nim. Uśmiechnęła się, kiedy zobaczyła, że odzyskuje przytomność.
— Dobrze, że się obudziłeś, szefie.
Byli znów w lądowniku. Spoczywał na leżance.
— Co się stało? — spytał.
— Masz — podsunęła mu wyciągnięty skądś kubek. — Pij. — Cydr. Ciepły i słodki. Czuł sztywność w plecach i karku. — Musieliśmy dać ci środek przeciwbólowy.
Próbował spojrzeć za nią. Dostrzegł tylko Cookie’ego.
— Czy wszyscy wrócili?
— Wszyscy ludzie Biney. — Ścisnęła go za rękę. — Ale nie wróciła Biney. I Sherry. I Andi. — Głos jej się załamał.
— Tam były całe roje tego draństwa — rzekł Cookie. — Mieliśmy dużo szczęścia, że się wydostaliśmy.
— Straszne to było — zadrżała Tatia. — Wyglądało to, jakby coś je koordynowało. Atakowały nas i wycofywały się. I znów, atak i cofnięcie. Nadlatywały falami, ze wszystkich kierunków.
Cookie pokiwał ponuro głową.
Nathingale próbował wstać, ale środek przeciwbólowy jeszcze nie przestał działać.
— Ostrożnie — przytrzymała go. — Oberwałeś parę razy. Miałeś sporo szczęścia.
Nie rozumiał, na czym miało polegać to szczęście. Mój Boże, Biney zginęła. Jak to się mogło stać? I pozostali. Razem szóstka. Co za tragedia.
Poczuł smak cydru, który spłynął mu do gardła.
— Will mówi, że nic ci nie będzie.
Will to Wilbur Keene, który był z Biney. Skończył między innymi medycynę, i to był główny powód jego uczestnictwa w tej wyprawie.
— Goniły nas całą drogę — odezwała się Tatia. — Cały czas atakowały.
— Ciała dalej tam są?
— Czekaliśmy do zmroku — odparła. — Wtedy po nie poszliśmy.
— Will mówi, że one wstrzykują jakąś truciznę — rzekł Cookie. — Całe szczęście, że mamy e-skafandry. Powiedział, że ta trucizna działa na ludzi. Paraliżuje. Działa na układ nerwowy.
Spał. Kiedy się obudził, byli gotowi do odlotu.
— Kto jest w Tess? — spytał. Miał na myśli lądownik Cappy’ego. Pilot i wszyscy pierwotni pasażerowie już nie żyli. Ale nie chcieli go tu zostawiać.
— Nikt — odparł Cookie. — Ale to nie problem. Kiedy już wyruszymy, powiem Tess, żeby wracała do domu.
SI.
W kabinie było ciemno, jeśli nie liczyć delikatnej poświaty instrumentów. Tatia siedziała w milczeniu daleko od niego, wpatrując się w mrok.
Patrzył, jak światła na zewnątrz mrugają i odpływają w mrok.
— Dobrze, proszę państwa — przemówił Cookie. — Wygląda na to, że teraz nasza kolej.
Nightingale zrozumiał, że Cookie, jako ocalały członek ekipy dowodzenia, jest teraz kapitanem.
Uprząż, która mocowała go w pozycji na brzuchu, osunęła mu się na uda i ramiona. I całe szczęście, bo nagły podmuch wiatru uderzył w statek i zatrząsł nim, gdy startowali.
— Trzymajcie się — rzekł Cookie.
Nightingale nie widział za wiele z tego, co się działo, ale ruchy pilota sugerowały, że startują na ręcznym sterowaniu. Lądownik wyrównał lot i ruszył ku gwiazdom.
Milczeli. Nightingale gapił się na podświetlone instrumenty. Tatia siedziała z odrzuconą do tyłu głową i zamkniętymi oczami. Dopiero teraz prawda zaczynała do nich docierać. Nieobecność Andi była czymś nieomal fizycznym, prawie namacalnym.
— Tess — Cookie zwrócił się do pozostałego na powierzchni planety lądownika. — Kod jeden jeden. Zaakceptuj mój głos.
Nightingale słuchał wiatru szumiącego między skrzydłami. Tatia zmieniła pozycję, otworzyła oczy i spojrzała na niego.
— Jak samopoczucie, szefie?
— Nieźle.
— Jak sądzisz, przyślą następną ekipę?
Odruchowo wzruszył ramionami i poczuł szarpnięcie w karku. Zdrętwiał.
— Będą musieli. To jest przecież, na litość boską, żywa planeta. Kiedyś będzie tu kolonia.
Ale będą też konsekwencje polityczne. Dla niego, odpowiedzialnego za misję, dla jego ludzi — będą musieli ponieść koszty.
— Przepraszam — wtrącił Cookie. — Randy, Tess nie odpowiada.
— Niedobrze. Chcesz mi powiedzieć, że będziemy musieli tam wrócić po lądownik?
— Spróbuję zobaczyć z góry, co się dzieje.
Ekrany rozjarzyły się i Nightingale zobaczył nagranie, las w świetle dnia. Widok z ich lądownika. Stado kardynałów przeleciało przez ekran i znikło. Ludzie wychodzili z lasu. Kogoś prowadzono, kogoś niesiono. Chmara ptaków uderzyła w nich.
Nightingale zobaczył Remmy’ego, jednego z ludzi Biney, zalanego krwią, z dłonią przyciśniętą do lewego oka. Klęczał na jednym kolanie, strzelał. Biney pochylała się nad nim, osłaniając go.
Zobaczył siebie, zwiniętego w ramionach Hala. Na ekranie pojawił się Cookie, machając gałęzią.
Laser Biney chlastał wszystko, biały promień rozcinał popołudniowe powietrze. Ptaki spadały na ziemię wszędzie, gdzie tylko ich dotknął.
— Patrzcie — odezwał się Cookie. Laser ukąsił Tess, osmalił jej kadłub, po czym promień przemieścił się i rozpłatał moduł komunikacyjny. Moduł eksplodował deszczem iskier.
Cookie zatrzymał obraz.
— Jak zginęła Biney? — spytał Nightingale. — Była tam do końca.
— Stała na zewnątrz przy śluzie i odpierała atak, aż wszyscy znaleźli się w środku. — Cookie potrząsnął głową. — Będziemy musieli wrócić.
Nie. Nightingale nie chciał mieć już nic wspólnego z tym światem. W żadnym wypadku, nie wracają.
— Żeby odzyskać lądownik — rzekł Cookie, błędnie biorąc milczenie Nightingale’a za niezdecydowanie.
— Zostawmy go, Cookie.
— Nie możemy.
— To zbyt niebezpieczne. Nie dopuszczę do tego, żeby ktoś jeszcze zginął.
CZĘŚĆ I
PUNKT BURBAGE’A
Listopad 2223
I
Zbliżające się nieuchronnie zderzenie gdzieś daleko, w ciemnościach, w którym będzie brać udział gazowy gigant i planeta bardzo przypominająca naszą własną, przypomina trochę odwieczne zderzenie religii i zdrowego rozsądku. Jeden element jest nadęty i wypełniony gazem, drugi — mierzalny i stały. Jeden otacza wszystko dookoła, drugi jest po prostu czymś, na czym można się oprzeć. Jeden to łajdak — niszczyciel, który wychynął z mroków nocy, drugi — to ciepłe, jasno oświetlone miejsce, które łatwo mogą zniszczyć ogarnięte uświęconym szałem tłumy.