Wrócili na Maleivę III, by obejrzeć koniec świata.
Badacze oczekiwali tego wydarzenia z niecierpliwością, jako że jego zaistnienie zostało przewidziane prawie dwadzieścia lat wcześniej przez Jeremy’ego Benchwatera Morgana, nerwowego, łatwo tracącego panowanie nad sobą astrofizyka, który — zdaniem jego kolegów — urodził się już stary. Morgan jest do dziś bohaterem różnych ponurych plotek: że jedno dziecko doprowadził do tego, iż musiało zażywać środki uspokajające, a inne do samobójstwa, że wpędził żonę do grobu, że nieubłaganie przyczyniał się do niszczenia karier ludzi mniej utalentowanych od niego, nawet jeśli nic na tym nie zyskał, że ciągle przypisywał sobie zasługi innych. Nikt naprawdę nie wie, ile prawdy jest w tych plotkach. W źródłach można jednak znaleźć, że koledzy nienawidzili Morgana i bali się go, podobnie jak jego obłąkany szwagier, który co najmniej dwa razy próbował go zabić. Kiedy Morgan wreszcie zmarł na atak serca, jego były przyjaciel i wieloletni antagonista, Gunther Beekman, wygłosił prywatnie komentarz, że drugą żonę Morgan nie raz stłukł na kwaśne jabłko. Zgodnie z pozostawionymi instrukcjami, nie było żadnej ceremonii pogrzebowej. Niektórzy mówili, że to ostatni akt zemsty: rodzina i współpracownicy nie mogli odczuć satysfakcji z tego, iż odmówili pójścia na pogrzeb.
Ponieważ to on wyliczył orbity i przewidział zderzenie, Akademia nazwała na cześć Morgana planetę-najeźdźcę, która zaatakowała układ Maleivy III. Choć był to gest nakazany tradycją, wiele osób miało wrażenie, że zarządowi Akademii sprawiło to jakąś ponurą przyjemność.
Planeta Morgana była zbliżona rozmiarami do Jowisza. Jej masa stanowiła 296-krotność ziemskiej. Średnica na równiku wynosiła 131600 km, na biegunach około 5% mniej. Przyczyną tego spłaszczenia był jej ruch obrotowy, którego okres wynosił nieznacznie powyżej 9 godzin. Miała skaliste jądro, kilkanaście razy cięższe od jądra Ziemi. Poza tym składała się głównie z wodoru i helu.
Miała oś nachyloną pod kątem prawie 90 stopni w stosunku do płaszczyzny ruchu i pod kątem o połowę mniejszym w stosunku do płaszczyzny układu. Miała szaroniebieską barwę, a jej atmosferę charakteryzował spokój i bezruch. Nie posiadała pierścieni ani satelitów.
— Czy wiemy, skąd się wzięła? — spytał Marcel. Gunther Beekman, niski, brodaty tłuścioch, siedział obok niego na mostku. Skinął głową i powiększył rozmazaną plamkę na ekranie bocznym, poprawił ostrość i powiększył obraz jeszcze bardziej.
— A oto i podejrzany — rzekł. — To część Obłoku Chippewa, a jeśli tylko się nie mylimy, Morgan podróżuje od pół miliarda lat.
Za około trzy tygodnie, w sobotę 9 grudnia, o 17:56 czasu Greenwich, intruz uderzy prosto w Maleivę III.
Maleiva była ukochanym dzieckiem senatora, który przewodniczył komitetowi finansowemu, gdy prowadzono pierwsze badania, dwadzieścia lat temu. W układzie było jedenaście planet, ale tylko skazana na zagładę trzecia otrzymała nazwę z numerem rzymskim: od początku nazywano ją Deepsix. Jak na ironię, jak to często bywa, była jedną z nielicznych planet, na których występowało życie. Choć panowała na niej od trzech tysięcy lat epoka lodowa, kiedyś mogła stać się wspaniałą nową siedzibą ludzkiej rasy.
— To zderzenie to zaledwie początek procesu — oznajmił Beekman. — Nie możemy dokładnie przewidzieć, co się potem stanie, ale w ciągu paru tysięcy lat Morgan rozniesie ten układ na strzępy. — Odchylił się, zaplótł dłonie za głową i przywołał na twarz wyraz samozadowolenia. — To będzie niezłe przedstawienie.
Beekman był szefem projektu Morgan, planetologiem, który dwukrotnie zdobył Nagrodę Nobla, starym kawalerem, niegdyś mistrzem szachowym stanu Nowy Jork. Zwykle mówił o zbliżającym się zdarzeniu jako o „zderzeniu”, ale Marcela uderzyło porównanie rozmiarów obu planet. To prawie na pewno nie będzie zderzenie. Deepsix wpadnie w chmury Morgana jak moneta od niechcenia wrzucona do stawu.
— Dlaczego ona nie ma żadnych księżyców? — zwrócił się do Beekmana.
Beekman zastanowił się nad pytaniem.
— Prawdopodobnie z powodu tej samej katastrofy. To, co wyrzuciło ją z macierzystego układu, pozbawiło ją też wszelkich dodatków. Coś podobnego zobaczymy tutaj za parę stuleci.
— W jaki sposób?
— Morgan będzie przebywać w pobliżu. Przynajmniej przez jakiś czas. Wchodzi na bardzo niestabilną orbitę. — Wyświetlił schemat Maleivy i jej układu planetarnego. Gazowy gigant był tak blisko słońca, że nieomal ocierał się o koronę. Reszta układu przypominała Układ Słoneczny, planety podobne do Ziemi znajdowały się bliżej, gazowe giganty — dalej. Był tam nawet pas asteroid, w miejscu, gdzie z powodu obecności planety podobnej do Jowisza nie powstała żadna inna. — W końcu przemagluje wszystko — rzekł, nieomal z tęsknotą w głosie. — Niektóre z tych planet zostaną wyrzucone z orbit i wepchnięte na nowe, nieregularne i prawdopodobnie niestabilne. Jedna albo dwie polecą spiralnym torem w stronę słońca. Inne zostaną całkiem wyrzucone z systemu.
— To nie jest miejsce, gdzie chciałoby się inwestować w nieruchomości — zauważył Marcel.
— Istotnie — przytaknął Beekman.
Marcel Clairveau był kapitanem „Wendy Jay”, statku, którym podróżowała ekipa badawcza projektu Morgan, by obserwować zderzenie, zarejestrować jego skutki, a potem wrócić i tworzyć prace o ekspansji energii, falach grawitacyjnych, Bóg raczy wiedzieć, o czym jeszcze. Było ich czterdziestu pięciu: fizycy, kosmologowie, planetolodzy, klimatolodzy i kilkunastu innych specjalistów. Byli grupą wybrańców, najsłynniejszymi autorytetami w swoich dziedzinach.
— Ile to potrwa? Zanim wszystko się nie uspokoi?
— Och, do licha, Marcelu, nie wiem. Za dużo zmiennych. Może nigdy się nie ustabilizuje. W takim sensie, o jakim myślisz.
Rzeka gwiazd przecinała niebo, rozszerzając się w mgławicę Ameryka Północna. Potężne obłoki pyłu rozświetlał daleki Deneb, biały supergigant, sześćdziesiąt razy jaśniejszy od Słońca. W obłokach pyłu tworzyły się kolejne gwiazdy, ale nie miały zapłonąć jeszcze przez jakiś milion lat.
Marcel spojrzał na Deepsix.
To mogła być Ziemia.
Znajdowali się po stronie dziennej, nad południową półkulą. Kontynenty były pokryte polami śnieżnymi aż do odległości dwustu lub trzystu kilometrów od równika. Na oceanach unosiło się mnóstwo dryfującego lodu.
Przez ostatnie trzy tysiące lat było tam dość zimno, gdyż Maleiva ze swoim układem planetarnym przesunęła się w Quiveras, jeden z lokalnych obłoków pyłu, i jeszcze go nie opuściła. Miało to nastąpić za osiemset lat. Pył zatrzymywał światło gwiazdy, a na planetach nastała zima. Gdyby kiedyś na Deepsix istniała cywilizacja, pewnie by tego nie przeżyła.
Zdaniem klimatologów poniżej piętnastu stopni szerokości geograficznej południowej i powyżej piętnastu stopni północnej śnieg nigdy nie topniał. Nie stopniał od trzech tysięcy lat. Nie był to jakiś szczególnie długi okres, wszak i na Ziemi zdarzały się epoki lodowcowe o podobnej długości.
Duże zwierzęta lądowe przetrwały. Widywano stada przemieszczające się po równinach i lasach okolic równika, które teraz stanowiły jeden pas zieleni rozciągający się przez dwa kontynenty. Na lodowcach także rejestrowano ruchy zwierząt, ale tylko w pasie równikowym spotykało się ich naprawdę dużo.