Beekman wstał, wziął głęboki oddech, wypłukał kubek po kawie, poklepał Marcela po ramieniu i uśmiechnął się radośnie.
— Czas na przygotowania — rzekł, ruszając w stronę drzwi. — Chyba wybiła godzina czarownic.
Gdy wyszedł, na twarzy Marcela wykwitł uśmieszek. Gospodarz lecącej na pokładzie „Wendy” grupy naukowej pozwolił sobie na wybuch czystego entuzjazmu. Podczas lotu wielokrotnie przeprowadzali symulacje zdarzenia, omawiali szanse na taką lub inną wersję wymiany energii, konsekwencji czasowych bądź własności tworzonej fali grawitacyjnej. Spierali się, czy w końcu dowiedzą się czegoś o strukturze i składzie gigantów gazowych, czy o charakterze zderzeń. Mieli nadzieję na zdobycie informacji, które rzuciłyby światło na takie zagadki jak nachylenie osi Urana czy niespotykanie duża zawartość żelaza w przypadku planety Erazm w układzie Wegi, czy też w przypadku Merkurego w macierzystym układzie. I dyskutowali o najważniejszej implikacji: będzie to jedyna okazja, żeby zajrzeć bezpośrednio do środka planety przypominającej Ziemię. Mieli w tym celu użyć specjalnych czujników, gdyż wybuch energii na ostatnim etapie miał być oślepiający.
— Wszystko się tu zacznie rozpadać — mówił któryś z nich, powtarzając to w kółko i wskazując na jakiś punkt na osi czasu. — A w tym momencie jądro będzie odsłonięte. Boże mój, wyobrażacie sobie, jak to będzie wyglądało?
Mądrość ludowa głosi, że nie można być dobrym badaczem, nie zachowując choć odrobiny dziecka w sobie. Jeśli rzeczywiście była to prawda, Marcel wiedział, że ma ze sobą dobrych naukowców. To były dzieci, które przyjechały oglądać przedstawienie. I bez względu na to, jak próbowały ten fakt ukrywać, udając, że przede wszystkim jest to misja mająca na celu zbieranie faktów, nie mogły nikogo oszukać. Wypuściły się na wyprawę, za prawdziwą nagrodę mając życie pełne doznań. Wdzierały się w strukturę kosmosu, nakreślały jego zewnętrzne granice, rozwiązywały zagadki związane z czasem, a teraz miały siedzieć wygodnie i podziwiać największą kraksę w historii.
A Marcel cieszył się, że jest z nimi. To był najwspanialszy przydział, jaki otrzymał w życiu.
NCA „Wendy Jay” była najstarszym jeszcze działającym statkiem we flocie Akademii. Zbudowano ją prawie pół wieku temu, a wystrój jej wnętrz miał w sobie urok obcowania z czymś pochodzącym z poprzedniego stulecia.
Pasażerowie obserwowali Morgana za pośrednictwem całej baterii teleskopów i czujników; niektóre z nich zamontowano na kadłubie statku, inne na satelicie. W każdym dostępnym miejscu na statku, gdzie tylko było to możliwe, badacze przyglądali się mglistym, niebieskoszarym głębinom, które miały rozpaść się na zawsze. Gigantyczne błyskawice rozświetlały powierzchnię planety. Od czasu do czasu spadał jakiś meteor: smuga światła, znikająca w chmurach.
Mierzyli pole magnetyczne planety — wynosiło dwie trzecie wartości dla Jowisza — i nagrywali piski i trzaski jej radiowego tła.
Fizycy i planetolodzy w radosnym nastroju wędrowali korytarzami, odwiedzając się w swoich kwaterach, włócząc po centrum badawczym, zaglądając na mostek, nalewając sobie czegoś do picia w sali gimnastycznej. Kiedy Marcel poszedł do centrum kontroli misji, spotkał ich tam kilkunastu, stłoczonych wokół jakiegoś ekranu; na jego widok unieśli szklanki w górę.
Co za przyjemne uczucie: być powitanym toastem przez samą śmietankę. Nieźle jak na chłopca, który próbował wymigać się od szkoły i książek przez całe lata. Kiedy miał czternaście lat, jedna nauczycielka wzięła go na stronę i powiedziała, że właściwie to lepiej byłoby, jakby zaczął starać się o zasiłek. Ustaw się wcześnie w kolejce, doradziła.
Kiedy zakończyli obserwacje Morgana, przemieścili się bliżej Maleivy III i zaczęli rozmieszczanie sond i przestawianie satelitów. Jak to ujął Chiang Harmon, mieli zamiar „zmierzyć temperaturę ofiary i słuchać bicia jej serca aż do końca jej dni”. Zespół chciał zarejestrować wszelkie dostępne dane fizyczne. Chcieli wyliczyć gęstość gwiazdy i zarejestrować fluktuacje jej albedo. Chcieli obserwować zmiany przypływów. Chcieli zbadać głębokość i skład jądra, przeanalizować skład atmosfery i zmierzyć ciśnienie powietrza. Chcieli wykreślić mapę huraganów i tornad oraz zmierzyć coraz większe natężenie wstrząsów, które ostatecznie miały zniszczyć planetę.
Przy śniadaniu, pierwszego dnia na orbicie Deepsix, Beekman ogłosił wszystkim obecnym w mesie, a przez interkom pozostałym, że stosunek wodoru do helu, 80,41 do 14,1, pasuje idealnie do gwiazdy, która prawdopodobnie jest gwiazdą macierzystą Morgana. Zatem wiedzieli już z całkowitą niemal pewnością, gdzie powstała planeta.
Wszyscy zaczęli klaskać, a ktoś zasugerował, umyślnie zachrypłym tonem, że taka okazja aż prosi się o toast. Hałas zamienił się w śmiech, a Beekman zaczął rozlewać sok jabłkowy. Towarzystwo było jakieś niepijące.
Marcel Clairveau chciał znaleźć pracę w zarządzaniu, ale przypuszczał, że spędzi resztę życia pilotując statki nadświetlne dla Akademii. Wcześniej pracował dla Kosmik Inc., przewożąc ludzi i wyposażenie na Quraque i z powrotem; Kosmik Inc. przeprowadzała tam terraformowanie. Nie podobali mu się jednak ludzie zarządzający tą organizacją — niekompetentni autokraci. Kiedy doszło do tego, że wstydził się przyznawać, dla kogo pracuje, zwolnił się, popracował krótko jako instruktor dla Overflight, a kiedy trafiła się sposobność pracy w Akademii, skorzystał z niej.
Marcel był Paryżaninem, choć urodził się na Pinnacle. Był drugim dzieckiem urodzonym na planecie poza Układem Słonecznym. Pierwsze — dziewczynka, także urodzona na Pinnacle — otrzymało wszelkie możliwe prezenty, łącznie z bezpłatną edukacją.
— Niech to będzie dla ciebie nauczka — lubił powtarzać mu ojciec. — Nikt nie pamięta, kto był pierwszym oficerem Kolumba. Należy zawsze walczyć o pierwsze miejsce.
Powiedzonko stało się rytualnym żartem wymienianym między nimi, ale Marcel dostrzegał w tej uwadze sporo mądrości. Teraz pewna jego odmiana wisiała nad biurkiem w kajucie: „Wskakuj lub siadaj”. Nie była specjalnie poetycka, ale przypominała mu o tym, że nie należy pozostawiać niczego losowi.
Ojciec był rozczarowany bezcelowością młodzieńczych lat Marcela i umarł na długo przed jego ustatkowaniem się, w przekonaniu, że jego niesforne potomstwo nigdy niczego w życiu nie osiągnie. Umieścił Marcela w szkole w Lyonie, specjalizującej się w krnąbrnych uczniach. A tam nauczono go o Wolterze.
Trudno powiedzieć, czy sprawiła to nagła śmieć ojca, czy Wolter, czy nauczyciel matematyki, który (z do dziś niezrozumiałych dla Marcela powodów) uwierzył w niego w drugiej klasie, czy Valerie Guischard, która powiedziała mu bez ogródek, że nie zwiąże się z człowiekiem bez przyszłości — bez względu jednak na to, co było przyczyną, stało się: Marcel postanowił podbić świat.
To mu się akurat nie udało, ale został kapitanem statku nadświetlnego. Było już za późno na zdobywanie Valerie, lecz wiedział, że żadna kobieta nie odejdzie już od niego tylko dlatego, że nie ma on nic do zaoferowania.
Statki międzygwiezdne okazały się jednak mniej romantyczne, niż przypuszczał. Jego życie, nawet podczas pracy dla Akademii, składało się z przerzucania pasażerów i ładunków z planety na planetę z monotonną regularnością. Miał nadzieję, że zostanie pilotem statków badawczych latających poza bąbel, do miejsc, których nikt nigdy nie widział, jak „Taliaferro”, którego załoga wyleciała dwadzieścia jeden lat temu i odkryła Morgana. O takim właśnie życiu marzył. Tylko że to były niewielkie statki, a ich piloci przeważnie pracowali razem z resztą załogi. Byli astrofizykami, egzobiologami, klimatologami, ludźmi, którzy liczyli się podczas misji. Marcel potrafił pilotować statki kosmiczne, a w razie konieczności naprawić ekspres do kawy. Był wyszkolonym technikiem, jednym z niewielu pilotów, którzy potrafili podczas wyprawy dokonywać dużych napraw. Ta bardzo cenna umiejętność była jednak kolejnym powodem, dla którego Akademia wolała przydzielać go do lotów z dużą liczbą pasażerów.