Marcel odkrył, że prowadzi dziwnie spokojne życie.
Aż do afery z Morganem.
Ponieważ zderzenie miało być czołowe, coś w stylu kosmicznego wykolejenia pociągu, Maleiva III jeszcze nie odczuwała skutków grawitacyjnych zbliżającego się giganta. Na jej niebie był zaledwie trochę jaśniejszą gwiazdą.
— Tu na dole niewiele się zmieni — prorokował Beekman. — Aż do ostatnich czterdziestu godzin. — Wtedy — zatarł ręce z niecierpliwością — dopiero się będzie działo!
Znajdowali się po nocnej stronie. Delikatne chmury unosiły się pod nimi, oświetlone światłem gwiazd. Tu i ówdzie było widać oceany lub pokryte śniegiem lądy.
„Wendy Jay” poruszała się na wschód na niskiej orbicie. Na pokładzie statku panował wczesny ranek, ale większość badaczy była już na nogach i tłoczyła się wokół ekranów. Objadali się przekąskami i wypijali hektolitry kawy, obserwując, jak niebo rozjaśnia się w miarę zbliżania się statku do linii terminatora.
Załoga Marcela składała się z dwóch osób. Mira Amelia była technikiem-specjalistą, a Kellie Collier — drugim pilotem. Kellie przejęła mostek, kiedy Marcel poszedł spać. Spanie okazało się jednak trudne. Atmosfera na statku była zbyt podniosła, nie udało mu się więc zasnąć aż do pierwszej. Obudził się kilka godzin później, przewrócił się parę razy z boku na bok, aż wreszcie poddał się, wziął prysznic i włożył ubranie. Poczuł niezdrowe zainteresowanie zbliżającym się pokazem fajerwerków. Uświadomienie sobie tego faktu wywołało w nim irytację, gdyż zawsze uważał się za kogoś, kto jest ponad gapieniem się na wypadki.
Spróbował sobie wytłumaczyć, że po prostu wykazuje naukową ciekawość. Było to jednak coś więcej. Coś przeszywało go aż do kości, gdy myślał o tym, że cała planeta pełna żywych istot będzie zajmować się tym, co zawsze, gdy nastąpi katastrofa.
Włączył monitor i wybrał jeden z kanałów z kontroli projektu. Ekran wypełnił się nieskończonym łukiem oceanu. Śniegowa fala kołysała się niepewnie na skraju pokrywy chmur.
Znajdowali się nad pokrytymi śniegiem górami, które z tej odległości wyglądały jak niekończąca się biała równina.
Dostrzeżenie obłoku pyłu Quiveras nie było możliwe. Nawet na statku nadświetlnym jedynie wykrywacze informowały, że on tam jest. Efekt był jednak wyraźny. Wystarczyłoby go zabrać, a Maleiva III znów miałaby klimat tropikalny.
Przelatywali nad kontynentem o kształcie trójkąta, największym na planecie. Na północnym i zachodnim wybrzeżu dominowały wielkie łańcuchy górskie, a kilka z nich tworzyło coś na kształt nieregularnej centralnej osi. Ląd rozciągał się od około dziesięciu stopni szerokości północnej prawie do bieguna południowego. Południowe krańce nie były oczywiście widoczne dla nieuzbrojonego oka, gdyż pokrywały je masy antarktycznego lodu. Abel Kinder, jeden z klimatologów na pokładzie, powiedział mu, że przed epoką lodowcową istniał prawdopodobnie przesmyk lodowy między kontynentem a czapą polarną.
Znalazł Beekmana siedzącego w ulubionym fotelu na mostku, gawędzącego z Kellie i pijącego kawę. Patrzyli w dół, a ostatnie z gór znikły z pola widzenia. Stado zwierząt z uporem brnęło przez równinę.
— Co to jest? — spytał Marcel.
Beekman wzruszył ramionami.
— Jakieś futrzaste coś — odparł. — Miejscowy odpowiednik renifera. Tylko z białym futrem. Mam znaleźć w archiwum?
To nie było konieczne. Marcel po prostu chciał jakoś zacząć rozmowę. Wiedział, że zwierzęta na Deepsix są w dużym stopniu odmianami często spotykanych form. Miały podobne organy, mózgi, układy krwionośne, tendencję do symetrii. Spotykało się tu dużo egzoszkieletów. Ciężkie kości po obu stronach papierka. Większość roślin zawierała chlorofil.
Owady na Deepsix miały wszelkie możliwe rozmiary, aż do bestii wielkości owczarka niemieckiego.
Nie znano zbyt wielu szczegółów, gdyż — jak wszyscy wiedzieli — ekspedycja Nightingale’a, wysłana dziewiętnaście lat wcześniej, została zaatakowana przez miejscowe formy życia już pierwszego dnia. Od tego czasu nikt nie był na powierzchni planety. Badania ograniczono do obserwacji satelitarnych.
— To dość przyjemne miejsce — rzekł Beekman. — Pewnie stanowiłoby łakomy kąsek dla twoich byłych szefów.
Miał na myśli Kosmik Inc., a konkretnie wydział konstrukcji planet, zajmujący się wybieraniem i terraformowaniem planet, które następnie można było skolonizować.
— Za zimno — odparł Marcel. — Jak w lodówce.
— Blisko równika wcale nie jest tak źle. Poza tym to tylko chwilowe. Jeszcze paręset lat i wyjdzie z obłoku, i znowu będzie jak dawniej.
— Nie sądzę, żeby moi byli szefowie myśleli aż tak perspektywicznie.
Beekman wzruszył ramionami.
— Nie ma zbyt wielu planet, które by się nadawały, Marcelu. Myślę, że Deepsix byłaby całkiem przyjemnym miejscem do przejęcia.
Równiny ustąpiły miejsca lasom, a lasy — górom. Potem znów lecieli nad morzem.
Chiang Harmon odezwał się ze sterowni projektu, by ogłosić, że ostatnia z sond ogólnego przeznaczenia została wystrzelona. Marcel usłyszał w tle śmiech i czyjś głos:
— Gloriamundi.
— Co się tam dzieje? — zwrócił się do Beekmana.
— Nadają nazwy kontynentom — odparł Chiang.
Marcel był zdziwiony.
— Po co się trudzić? Niedługo ich tam nie będzie.
— Może właśnie dlatego — odparła Kellie. Była ładna, miała ciemną skórę i osobowość naukowca. Była jedyną znaną Marcelowi osobą, która naprawdę czytywała poezję dla rozrywki. — Będziemy mieli mapę, kiedy to wszystko się skończy. Powinniśmy na niej umieścić jakieś nazwy.
Marcel i Beekman poszli do centrum kontroli projektu, żeby trochę się poprzyglądać. Była tam połowa załogi: wywrzaskiwali pytania i kłócili się. Chiang wrzucał na ekran różne lokalizacje, jedną po drugiej. Były tam nie tylko kontynenty, ale też oceany i morza śródlądowe, łańcuchy górskie i rzeki, wyspy i półwyspy.
Trójkątny kontynent, nad którym właśnie przelatywali, otrzymał nazwę Transitoria. Inne też miały już swoje nazwy: Endtime, Gloriamundi oraz Północny i Południowy Tempus.
Wielki północy ocean nazwano Oceanem Coraggia. Pozostałe otrzymały nazwy: Nirwana, Majestatyczny i Nieprzenikniony. Akwen, który oddzielał Transitorię od dwóch Tempusów (połączonych wąskim przesmykiem) stał się Morzem Mglistym.
Dotarli aż do Przylądka Pożegnań i Zatoki Złych Wieści, położonej daleko w północno-zachodniej Transitorii, a także do Skały Wart i Czarnego Wybrzeża oraz Zasmuconych Gór.
Gdy już zapełnili mapę, stracili zainteresowanie i rozeszli się. Dopiero wtedy Marcel zauważył zmianę nastroju. Trudno było określić dokładnie, co się stało, czy nawet zdobyć pewność, że nie był to tylko wytwór jego wyobraźni. Badacze spoważnieli, nie śmiali się już tak często i odnosiło się wrażenie, że trzymają się razem.
Marcel zwykle nie czuł się pewnie w obecności badaczy Akademii. Byli tak zajęci własnymi sprawami, a czasem zachowywali się, jakby każdy, kto nie jest zainteresowany, powiedzmy, szybkością, z jaką biegnie czas w silnym polu magnetycznym, nie był kimś, z kim warto utrzymywać kontakty. Nie robili tego specjalnie i przeważnie starali się zachowywać poprawnie. Niewielu z nich jednak było w stanie ukrywać swoje uczucia. Nawet kobiety przeważnie sprawiały wrażenie zaściankowych.