Dlatego też Marcel spędzał większość wieczorów w swojej kajucie, szperając w bibliotece statku. To był jednak szczególny dzień, pierwszy cały dzień spędzony na miejscu. Naukowcy świętowali, a on nie chciał, żeby go coś ominęło. Został więc do chwili, aż ostatni z nich włożył naczynia i szkło do stojaka i odszedł. Wtedy Marcel zaczął przyglądać się mapie Chianga.
Nietrudno było wyobrazić sobie Maleivę III jako planetę, na której żyją ludzie. Port Urazy na zwężeniu Gloriamundi. Kanał Niezdecydowania przekopany przez Tempusy.
Nie czuł senności. Po chwili poszedł na mostek. Wszystkim zajmowała się SI statku. Szybko znudziło go oglądanie nieskończonych lodowców i oceanów poniżej, więc zaczął czytać dreszczowiec polityczny, który zaczął poprzedniego wieczora. Słyszał, jak ludzie chodzą po korytarzach. Było to dość niezwykłe zjawisko, ale przypisał je ogólnemu podekscytowaniu, jakie panowało przez cały dzień.
Po półgodzinie zabrzęczał komunikator.
— Marcel? — głos Beekmana.
— Tak, Guntherze?
— Jestem z powrotem w centrum kontroli projektu. Masz chwilę? Zobaczyłem coś, co chcę ci pokazać.
Przed paroma monitorami zebrało się kilkanaście osób. Na wszystkich był ten sam obraz: las pokryty śniegiem i coś między drzewami — coś, co wyglądało jak mur. Trudno było dostrzec dokładnie.
— To maksymalne powiększenie — oznajmił Beekman.
Marcel zmrużył oczy, jakby to miało pomóc.
— Co to? — spytał.
— Nie mamy pojęcia. Ale wygląda jak… — …budynek. — Podeszła do nich Mira Amelia. — Ktoś tam jest.
— Może to po prostu rozproszone promienie słońca. Złudzenie optyczne.
Wszyscy gapili się na monitor.
— Sądzę, że to coś sztucznego — rzekł Beekman.
II
Archeologia pozaziemska wygląda atrakcyjnie, bo sprawcy takich działań wygrzebują radia tranzystorowe używane przez stworzenia, których nie ma już od ćwierci miliona lat. Zatem otacza je aura tajemniczości i romantyzmu. Jeśli jednak kiedykolwiek uda nam się przegonić fale radiowe i dogrzebać się do ich transmisji, bez wątpienia odkryjemy, że byli bandą takich samych matołów jak my. Ta refleksja pewnie nie wpłynie dobrze na ten splendor.
Priscilli Hutchins, tkwiącej w e-skafandrze, zaparło dech; rozejrzała się po wnętrzu zrekonstruowanej świątyni. Światło późnego popołudnia przedzierało się na ukos przez witraże transeptów, przez górne galerie, przez centralną wieżę. Kamienna platforma zajmowała miejsce ołtarza.
Osiem potężnych kolumn podpierało kamienny dach. Ławy, tak wysokie, że Hutch nie była w stanie z nich wygodnie skorzystać, rozmieszczono strategicznie w całej nawie dla wygody wiernych. Były drewniane i nie miały oparć. Zaprojektowano je dla stworzeń, które nie posiadały pośladków, przynajmniej w takim sensie jak ludzie. Wierni korzystali z ław balansując na nich korpusami i przytrzymując się przekształconymi żuwaczkami.
Hutch przyjrzała się obrazowi nad ołtarzem. Miał sześć dodatków i przestawiał stworzenia z grubsza owadopodobne. Ich oczy wyglądały jednak bardziej jak oczy kalmara. Kamienne promienie, przedstawiające światło, wychodziły z ich górnych kończyn.
Eksperci uważali, że obraz przedstawia Wszechmocną, stworzycielkę świata. Boginię.
Postać była żeńska, choć Hutch nie potrafiła określić, jak zespół ekspertów do tego doszedł. Miała pysk, kły i czułki, których funkcja nadal pozostawała nieznana dla badaczy. Każda z czterech górnych kończyn posiadała sześć zakrzywionych palców. Dolna para przechodziła w stopy, a przynajmniej coś w tym rodzaju, obute w sandały.
Postać miała nagą czaszkę, jeśli nie liczyć nakrycia głowy na czubku, zakrzywionego nad dwoma otworami usznymi. Nosiła okrycie wierzchnie przepasane szarfą i spodnie przypominające bryczesy. Środkowa para kończyn była jakaś skurczona.
— Szczątkowe? — spytała Hutch.
— Pewnie tak. — Mark Chernowski sączył chłodne piwo. Pociągnął długi łyk, rozkoszując się smakiem, po czym dotknął ust palcem wskazującym. — Gdyby ewolucja trwała nadal, niewątpliwie by zanikły.
Mimo dziwnych rysów i dziwacznej anatomii ze Wszechmocnej emanowała jakaś świetność, często odczuwana w przypadku mieszkańców niebios. Każdy z czterech inteligentnych gatunków, które odkryła ludzkość, jak również gatunek ludzki, przedstawiał różne istoty boskie na swoje podobieństwo, a także na podobieństwo paru innych. Na Pinnacle, gdzie przez długi czas nie znano wyglądu mieszkańców, trudno było określić, które wizerunki przedstawiają dominujący gatunek. Wszystkim jednak udało się uchwycić dostojeństwo boskiej potęgi.
Hutch zauważyła, że niektóre posępne cechy i nastroje daje się jakoś przenieść między kulturami, odtwarzając je w kamieniu. Choć były całkowicie obce.
Podeszli bliżej ołtarza. Było tam kilka rzeźbionych figur, niektóre z nich przedstawiały zwierzęta. Hutch dostrzegła, że są to stworzenia mityczne; takie okazy nie mogłyby powstać na planecie podobnej do Ziemi. Niektóre miały skrzydła za małe, by unieść właściciela. Inne — głowy niepasujące do korpusów. Wszystkie jednak zostały przedstawione w sposób, który sugerował znaczenie religijne. Jedno z nich przypominało nieco żółwia, a Chernowski wyjaśnił, że symbolizuje świętą mądrość. Postać węża miała przedstawiać boską obecność przepełniającą świat.
— Skąd my to wszystko wiemy? — spytała. — Plainfield powiedział, że nadal nie potrafimy odczytać pisma.
Chernowski napełnił kufel, spojrzał na Hutch, by upewnić się, czy jednak nie zmieniła zdania w kwestii smakowitej cieczy, i uśmiechnął się uprzejmie, gdy odmówiła.
— Całkiem sporo można wydedukować z kontekstu, w którym tradycyjnie umieszcza się obrazy. Choć oczywiście nadal mamy mnóstwo pytań i wątpliwości. Czy żółw przedstawia boga mądrości? Czy jest to po prostu symbol boskiego atrybutu? Czy to tylko dzieło sztuki z poprzedniej epoki, którego nikt w żadnym innym sensie nie brał poważnie?
— Chcesz powiedzieć, że to miejsce mogło być po prostu muzeum sztuki?
Chernowski zaśmiał się.
— Niewykluczone.
Zrekonstruowaną świątynię zbudowano kilka kilometrów od miejsca, gdzie znajdowała się oryginalna budowla, by zakonserwować ruiny.
Niektóre elementy były bardzo niezwykłe. Zwłaszcza, zdaniem Hutch, istoty ze skrzydłami.
— Tak — podchwycił jej spojrzenie. — Zdolność do lotu zapewnia jakiś rozmach, nie? — Przeniósł wzrok na stworzenie, które bardzo przypominało orła. Rzeźbę wykonano z czarnego kamienia. Miała rozłożone skrzydła i wysunięte szpony. — To jest ciekawe — rzekł. — O ile mi wiadomo, na tej planecie nigdy nie było orłów. Ani niczego choć z grubsza przypominającego orła.
Przyglądała się stworzeniu przez dłuższą chwilę.
— Często pojawia się na ramieniu Wszechmocnej — mówił dalej — i jest z nią blisko związane. Jak gołębica z bóstwem chrześcijańskim.
Robiło się późno. Wrócili na tył nawy. Hutch rzuciła ostatnie spojrzenie. Oglądała świątynię po raz pierwszy od jej ukończenia.