— Jakieś zwierzę — powiedziała.
Czekali, próbując dostrzec coś we mgle.
Po obu stronach korytarza były zamknięte drzwi. Spojrzała na nie. Poruszyły się. Ruch był ledwo widoczny, otworzyły się może na palec i zatrzymały.
Stanęli bliżej siebie, żeby chronić się nawzajem. Hutch wyjęła laser. Milczeli.
Ponieważ nic się nie działo, Hutch podeszła do drzwi.
Zamknęły się. Hutch odskoczyła.
Znów się otworzyły.
— Może powinniśmy stąd pójść — wyszeptał Nightingale.
— Poczekaj.
Podeszła bliżej i próbowała coś dostrzec w szczelinie, ale na tyle, na ile było coś widać, nic ciekawego nie było w środku. Puste pomieszczenie i tyle.
Wzięła głęboki oddech i szarpnęła drzwi. Otworzyły się trochę szerzej. Puściła je, a wtedy zamknęły się, by znowu się otworzyć.
— Czujniki? — spytał Nightingale.
— Najwyraźniej. I nadal działają.
Przypomniała sobie, że budynek chyba był wyposażony w coś przypominającego kolektory słoneczne.
Drzwi miały niecałe trzy metry wysokości i wykonano je z jakiegoś tworzywa powszechnie spotykanego w tej budowli. Nie miały klamki ani gałki. Hutch dostrzegła jednak prostokątny zielony pasek, który mógł być czujnikiem. I kolejny zielony pasek z wyblakłymi znakami, które mogły informować o tym, kto zajmuje biuro albo jaka jest funkcja tego pomieszczenia.
Mimo obietnic Canyon znów się odezwał.
— Hutch, to szczególna chwila. Co czułaś, kiedy usłyszałaś ten dźwięk?
Hutch wiedziała, że słowa, które wypowie, obiegną świat. Pożałowała, że pozwoliła Augiemu i dwóm miliardom widzów podsłuchiwać. Chciałaby udawać zblazowaną, jak przystało na bohaterkę, ale nie mogła sobie przypomnieć, czy wydawała jakiś odgłos przerażenia.
— Bałam się — odparła.
Drzwi otworzyły się znowu.
Ziemia zatrzęsła się. Kolejny wstrząs.
Szli dalej. Drzwi zamykały się i otwierały. Poza tym nie było słychać żadnego dźwięku.
Wspięli się po rampie do części podzielonej na mniejsze pomieszczenia. Osiem czy dziewięć pokoi, wszystkie z niskimi sufitami. Oznakowania umieszczono na poziomie pasa. Były tam małe ławeczki i poręcze sięgające im kolan przy grodziach. Klatka schodowa — dla świerszczy, sądząc z rozmiarów — prowadziła na górne piętro.
W kilku pomieszczeniach były rzędy krzeseł. Bardzo przypominało to kabinę poduszkowca. W jednym z nich sufit w pewnym miejscu podniesiono do poziomu takiego, że mogli się wyprostować.
Z kompleksu nie prowadziło żadne wyjście poza tym, którym weszli, rampą w dół i z powrotem do hali.
— Chyba właśnie dotarliśmy do pomieszczeń windy — rzekła Hutch.
Jeśli tak było, maszyneria, która wprawiała to wszystko w ruch, musiała być ukryta.
— Pewnie masz rację.
Spojrzał na malutkie poręcze.
— To nie była zaawansowana kultura — rzekła. — Jak sądzisz, jak zareagowały świerszcze, kiedy jastrzębie przybyły i kazały im się zbierać?
XXXI
Zwykle uważa się, że inteligencja stanowi przewagę ewolucyjna. Ale jakie mamy na to dowody? Jesteśmy otoczeni wielbicielami uzdrawiania metodami nadprzyrodzonymi, astrologii, wiary w sny i narkotyki. Czy mamy zaakceptować tezę, że te hordy nieszczęśników miały inteligentnych przodków?
Jestem gotów przyznać, że głupota nie pomaga w przeżyciu. W końcu każdy zrozumie, że tygrysa nie należy szturchać kijem. Ale inteligencja to ciekawość, a ciekawość nigdy nie pomagała w zachowaniu własnych genów w puli. Prawda musi tkwić gdzieś pośrodku. Bez względu na to, jaka jest przyczyna, to przeciętność żyje i rozkwita.
Kilkaset osób zebrało się w sali kinowej „Gwiazdy”, gdzie można było oglądać akcję ratunkową na kilkunastu ekranach, popijając drinki z przyjaciółmi. Marcel wędrował po gigantycznym statku, próbując myśleć o czymś innym, i wszedł właśnie do kina, gdy Beekman wywołał go i spytał, gdzie jest. Po kilku minutach spotkali się w małej salce na pokładzie widokowym. Dyrektor projektu był blady.
— Co się dzieje, Guntherze? — spytał Marcel.
Stali koło eksponatu przedstawiającego budowę „Wieczornej Gwiazdy”. Oto sam początek: Ordway Conover rozmawia z inżynierami, wyjaśniając im, że chce zbudować najbardziej spektakularny statek nadświetlny, jaki dotąd powstał. A oto „Gwiazda” na orbicie okołoziemskiej — a raczej jej zaczątek, czyli kil. Tutaj instalacja elektroniki, a tam basen na pokładzie Delta. A tu ważne osobistości, które wchodzą na pokład przed dziewiczym rejsem. I pierwszy kapitan, Bartlett Hollinger, brodaty, szarooki, białowłosy, wyglądający na niesłychanie kompetentnego, a zarazem dobrego wujka, którego wszyscy uwielbiają.
— Wiesz — rzekł Beekman — niektórzy ludzie na „Wendy” uważają, że robimy coś złego.
To zdanie uderzyło Marcela. Sądził, że Beekman sugeruje, iż popełnili w akcji ratunkowej jakiś błąd, przegapili coś zasadniczego, coś, czego nie da się już naprawić.
— To znaczy? — spytał, nie mogąc wydobyć głosu innego niż szept. — Co ich zdaniem powinniśmy robić?
— Uważają, że zaniedbujemy właściwą misję.
Marcel poczuł ogromną ulgę oraz, gdy dotarło do niego, co to znaczy, niedowierzanie. W końcu stłumił w sobie falę gniewu.
— Ty też tak uważasz?
Beekman długo milczał, zanim udzielił odpowiedzi.
— Nie wiem — rzekł w końcu. — Nigdy już niczego podobnego nie zobaczymy. Na pewno nie za naszego życia. Możemy dowiedzieć się o grawitacji i budowie planet więcej niż przez sto lat teoretyzowania. Marcelu, to prawda, że oto właśnie bezcenna okazja wymyka nam się z rąk.
— Chcesz tam zostawić Kellie?
— Oczywiście, że nie.
— Nie da się załatwić obu rzeczy naraz, Gunny.
— Pytałeś, czy ja chcę zostawić Kellie. Nie chcę. Doskonale o tym wiesz. Ale i ty, i ja zdajemy sobie sprawę z tego, że pomysł z wielkim kijem prawdopodobnie się nie sprawdzi. Zbyt wiele rzeczy może pójść nie tak, jak powinno. Może lepiej byłoby, gdybyśmy sobie zdali z tego sprawę i z powrotem skoncentrowali się na tym, po co tu przylecieliśmy.
Marcel wziął głęboki oddech.
— Guntherze, odwróćmy tę sytuację na minutę. Wyobraźmy sobie, że to twoja decyzja. Co byś zrobił?
— A podporządkowałbyś się mojej woli?
Marcel uniósł wzrok i spojrzał na duży obraz, przedstawiający młodą kobietę jedzącą obiad przy promenadzie. Przez okno było widać Mgławicę Kraba.
— Tak — odparł. — Podporządkowałbym się twojej decyzji. W takim razie co robimy? Spisujemy Kellie na straty? I pozostałych razem z nią?
Beekman spojrzał na Marcela, przeniósł wzrok na portret, patrzył na niego przez dłuższą chwilę.
— To nierozsądne — odparł w końcu.
— Co?
— Wiesz, o czym mówię.
— Jasne. O podejmowaniu decyzji zamiast krytykowania.
Wydał dziwny dźwięk.
— Dobrze — oznajmił. — Zrób to po swojemu. Ale gdzieś po drodze będziemy musieli za to zapłacić.
Dowództwo na mostku „Gwiazdy” wydało z siebie serię „ochów” i „achów” na widok obcych inskrypcji, rozpadających się korytarzy i jastrzębi w królewskich szatach. Lori systematycznie usuwała mgłę i powiększała obraz. Oto kilka pustych pomieszczeń przylegających do dużej hali, dalej lekko zakrzywiający się korytarz, a w nim, z obu stron, drzwi ze znakami z obcych alfabetów. Marcel zastanawiał się, czy opisywały one funkcję pomieszczenia, czy też były po prostu imionami urzędujących tam istot.