Mówił śmiesznie, niewyraźnie, niektóre słowa kaleczył. Zamiast „się” wymawiał „sze”, „sześć” zabrzmiało jak „szeszcz”, „dostępu” jak „dosztępu”.
– Prawdę mówiąc – Irek poskrobał się po czole – odszedłem od Kościoła. Nie z jakichś specjalnych powodów, bez nienawiści, zwyczajnie – kiedyś tam wiara po prostu przestała mnie interesować. Teraz chciałbym wrócić, ksiądz sam widzi, dlaczego. Wystarczy na mnie spojrzeć.
– Nie wygląda mi pan na kogosz, kto odszedł. Może sze panu tylko tak wydaje? Powrót wyłącznie od pana zależy, pan musi chcieć wrócić, ksiądz nie jest bileterem ani nie wydaje paszportów.
– Kto to są ci uniwersaliści? Słyszałem, oczywiście, ale nie chciałem sobie zawracać głowy. Sekta jakaś?
– Nie szekta, raczej insztytuczja. Międzynarodowe konsorcjum. Dzierżawią kościoły, czasem starają sieje wykupywać, niektórym księżom proponują kontrakty na godziny zlecone pod warunkiem przeszkolenia. Mówią, że ich nie interesuje światopogląd kapłana, tylko profeszjonalizm. Usługi religijne – najszersza gama, najwyższy poziom – tak tę swoją działalność nazywają w reklamach, widział pan? Mnie nie proponowali, ja sze nie nadaję, zresztą bym nie Przyjął. Sam też już nie mam de facto parafii, a tu jestem kapelanem trzydziesty szósty rok, od samego początku, przychodzę codziennie, bardziej teraz z przyzwyczajenia niż z czyjejś potrzeby.
Irek przywlókł spod ściany koślawe krzesełko, ciągnąc je ze zgrzytaniem po terakocie, i usiadł obok.
– Czy mogę z księdzem trochę porozmawiać, zapytać o coś? Proszę pozwolić, pewnie więcej nie będzie okazji.
Ksiądz popił wody mineralnej z ekologicznej butelki z grubego szkła, włożył ją na powrót do staromodnej teczki, milcząc, otarł kark.
– Ja jestem prostym człowiekiem, zwyczajnie myślącym. Nie mam tyle złośliwości, żeby umieć odpowiadać na pytania, jakie dzisiaj ludzie zadają księżom – odrzekł po chwili.
– Chciałem tylko zapytać o wygnanie z raju. Zawsze mi się zdawało, że pierwsi ludzie byli nieśmiertelni, a śmierć to kara za nieszczęsne łakomstwo i ciekawość…
Duchowny chrząknął niecierpliwie, jakby zmuszano go do wysiłku, którego podejmować akurat nie miał ochoty.
– Nie tak, nie tak… Kara polegała na wzbudzeniu potrzeb ciała, nad którymi nie można zapanować, a więc namiętności fizycznych, tych wszystkich błogości i swędzeń, co człowiekowi skutecznie przesłaniają rzeczywistość. Ale nie tylko, także na otwarciu drogi dla pożądań innej kategorii: bogactwa, dominacji, sukcesu wywodził niechętnie, matowym głosem. – To też jest coś w rodzaju rzuconego na oczy bielma, najpierw niepozwalającego rozpoznać fałszu, a potem powodującego niepewność, wątpliwości. Adam i Ewa, gdyby zostali w raju, musieliby, rzecz jasna, cieleśnie umrzeć, tyle że śmierć bardzo konkretnie wpisywała się do porządku ich życia. Nie powodowała strachu ani rozpaczy, bo stanowiła takie samo oczywiste dobro, jak wszystko, co ich spotykało w tych cichych ogrodach nad Gichonem i Eufratem. Nie musieli w Pana Boga wierzyć, znali Go przecież osobiście. Żywot wieczny duszy to także nie była dla nich kwestia wiary w coś albo nie, to było zwyczajne prawo natury. Przecież nie może pan powiedzieć, iż nie wierzy, że zielony pączek zamienia się w piękną różę albo, na przykład, że jesienią jabłka spadają z drzew.
– To czym jest to rajskie szczęście? Zapewniony komfort zbawienia, wegetacja bez pragnień, czyli i bez spełnień, bez seksu i radości ciała, bez ryzyka, nawet bez satysfakcji z pracy, tworzenia czegokolwiek, co daje zadowolenie, bo praca też przecież spadła na nich jako kara. Szczęście dwóch mumii zażywających gwarantowanego świętego spokoju! Dobrze, że Bóg ich w końcu wyrzucił, widzę w tym drugi etap aktu kreacji, właściwe, dosłowne uczłowieczenie, wypełnienie krwią.
Ksiądz zamrugał oczami.
– Rajskie szczęście to niezakłócona niczym świadomość ideału, życie bez zła, a co za tym idzie – pewność każdego kroku, zupełna nieznajomość lęku, sztresu, może nawet choroby. To także całkowita władza nad sobą; cokolwiek uczynisz, zawsze będzie zgodne z intencją Pana – czyli w konsekwencji bezgrzeszność. No i funkcjonowanie w pięknie, pojęcie piękna bez zastrzeżeń, znaków zapytania, jako jedynej możliwej kwalifikacji Boga, natury, myśli, przedsięwzięć. Zawsze tak to rozumiałem…
Obydwaj zamilkli. Słońce stało coraz wyżej i pomyśleli o powrocie do chłodnych, szpitalnych wnętrz.
– Proszę księdza, ja coś zrobiłem… – odezwał się jednak Irek.
Rozmówca badał go wzrokiem przez dłuższą chwilę. Ślizgał się wzrokiem po skórze pokrytej brązowymi plamami, roztrzęsionych rękach, chudych jak wiórki, tonących
w zbyt obszernych rękawach szlafroka, po twarzy przypominającej pieczone jabłko.
– Domyślam się… o pana doktora Tubiełłę chodzi? Czy tak? – zapytał jakby z zażenowaniem.
Irek skinął głową.
– Zgodziłem się. Pójdę do pięknego pokoju. Nie mówiłem mu jeszcze, ale jutro to zrobię.
Ksiądz patrzył na niego, długo namyślając się, co powiedzieć.
– Tak, już kilka razy przychodziło mi rozmawiacz o tych rzeczach. Nikogo nie przekonałem – przyznał. Za chwilę jednak zmienił ton, zaczął szeptać jak w konfesjonale:
– Pamiętaj, sięgasz po to, co nie twoje. Grzeszysz sztraszliwie, nie oparłeś sze pokusie wyręczania Go. Ja jednak patrzę na ciebie i widzę: jesteś sztary, chory, opuszczony. Może upadłeś pod ciężarem, może zgnębione ciało potrzebuje ulgi za wszelką cenę, a dzisiejsi ludzie odbiegli tak daleko, że, skołowany, zgubiłeś sze gdzieś po drodze? Sztraszny świat, jaki sztraszny… Wcale nie piękny. Nie będę cze potępiał, w twojej sytuacji to już zupełnie bez sensu, ale też nie mam jak pocieszyć. Najwyżej spokoju mogę życzyć. Dopiero tam, na górze, z Nim we własnej osobie o tym będziesz gadał, Tubiełło też kiedyś będzie, niech szobie Bóg wie co nie myśli. Poszukaj mnie, jeśli poczujesz taką potrzebę. Nazywam sze Edwin, jestem tu, jeszcze mnie można znależcz po różnych ciemnych kątach tego molocha.
Kiedy wracał do sali, usłyszał ze swojej szafki pulsujący sygnał modemu. Cofnął się za próg i zaczekał, aż igiełkowaty pisk ucichnie, dopiero wtedy wszedł.
Wszyscy rozpełzli się po korytarzach i screeningroomach, gdzie można było zamówić serwisy albo ściągnąć sobie jakiś film dla zabicia czasu. Został tylko Babilon i oczywiście Nieruchomy, jak zwykle odgrodzony od świata słuchawkami i mrokiem pod czapką, zsuniętą dziś na całą twarz, tak że koniec daszka unosił się i opadał od ciężkiego oddechu.
Babilon leżał na plecach, z rękami pod głową. Nie miał już rurki w nosie, za to z kąta ust wystawał mu czerwony przewód, podłączony do gniazdka w panelu nad łóżkiem. Drugi przewód, żółty, biegł od lewego przedramienia do innego gniazdka, obok przełączników z żarzącymi się diodami.
– Nie odpowiadasz? – wskazał w stronę szafki.
Kabelek musiał mu sprawiać wiele kłopotu. Zniekształcał słowa, a przede wszystkim powodował obfite toczenie śliny, wsiąkającej w grube opatrunki przymocowane do szyi i brody.
– Urządzili mnie, kurczę mać! Ciągle nic się nie trzyma kupy. Każdy penetrator wyrzuca co innego, nic nie pasuje, żadna cyfra się nie zgadza, siara i tyle… Doktor powiedział, że gdyby uwierzył wynikom, wyglądałoby to tak, jakbym miał cząstkowe objawy wszystkich schorzeń z całego oddziału i, na dodatek, jakby zmieniały się co godzina. Stanęło na tym, kurczę mać, że nie wiem, na czym stoję! A przecież tylko woreczek mi wycinali! Dali mi teraz stały podgląd, o, widzisz! Mam leżeć plackiem, jak ten tam… Znowu nie wiem, kiedy wyjdę.
Irek zapytał o kaplicę.
– Olej to. Na co ci? Nie pomoże. Ja od zawsze olewam. Do tamtych nie chodziłem i całe życie nic mi się nie stało, to u tych też nie będę z siebie, kurczę mać, jajec robił. Zero polityki, zero religii, zero strachu! wycedził Babilon, ale przedtem skrupulatnie udzielił żądanych informacji.
Myląc windy i pokonując gmatwaninę korytarzy, Irek znalazł się wreszcie na błękitnym poziomie E. Kolor przybrudzonego błękitu miała tam posadzka, taki sam kafelki, którymi wyłożono ściany. Wiele z nich dawno odpadło, a puste miejsca ktoś zasmarował ciemnoczerwoną farbą, tak że cała perspektywa korytarza wyglądała jak serweta ochla- i pana konfiturami z żurawin.
W hallu przed kaplicą było jednak czysto i połyskliwie. Do wnętrza wiodły ostrołukowe drzwi, otoczone imitacją muru z gotyckiej cegły. „Uniwersalny Kościół Boga Ojca Jedynego” – głosiły złociste litery, powyginane jak płomyki wokół tak samo złocistego trójkąta z wpisanym weń ruchomym, mrugającym okiem barwy liliowej. Kilkanaście osób w szlafrokach czekało już na nabożeństwo, pogadując półgłosem i szeleszcząc ulotkami reklamowymi, których sterty pokrywały rozstawione w różnych miejscach stoliki i konsolki.
Irek przycupnął z boku, za pnączami sztucznego bluszczu, tchnącego także sztucznym, wilgotnym powiewem. Najpierw porozkoszował się trochę dochodzącymi niej wiadomo skąd dźwiękami harfy, a potem zgarnął kilka prospektów i również zaczął je przeglądać.
„Z Kościołem Uniwersalnym przez tajemnice ludzkiej duszy” – przeczytał w pierwszym folderze, reklamującym dalej wirtualne programy nabożeństw katolickich,! Ewangelicko – Augsburskich i noworeformowanych, mormońskich, koptyjskich, prawosławnych oraz niechrześcijańskich
_ między innymi islamskich obydwu odłamów i judaistycznych; opisującym sposoby ich instalowania w domowych terminalach oraz zachwalającym ceny z promocyjnymi zniżkami dla rekonwalescentów, mogących okazać certyfikat Szpitala Nieustającej Pomocy. Okładkę broszury zdobił wielowymiarowy wizerunek rezydującego w Albuquerque, stan Nowy Meksyk, Arcypatriarchy Kościoła, którego nobliwa powierzchowność, zależnie od kąta spojrzenia, ukazywała się pod postacią popa, rabina, katolickiego księdza i tybetańskiego lamy.
Znalazł także ulotkę zachęcającą do kupna „modułu konfesyjnego”, który zapewnia intymną, domową spowiedź wobec kryteriów moralnych sformułowanych przez dwudziestu czterech światowej sławy filozofówetyków. Moduł oczywiście nakładał pokutę, dawał nawet wypracowaną dzięki żmudnym badaniom możliwość porównania jej z zadośćuczynieniem, jakie zostałoby nakazane przez najsurowszych spowiedników ponurych stuleci – wszystko brzmieniem głosu samego Arcypatriarchy, zaprogramowanego w dwudziestu pięciu językach europejskich do wyboru.