Выбрать главу

– „A co na to Padre Pioda Pietrelcina?” – poczciwa gospodyni domowa pyta na zdjęciu swojego męża, podstarzałego playboya o łajdackiej gębie, ze wstydem i skruchą spozierającego znad talerza z napoczętym kotletem.

„Tylko Pan na Niebie zna moje sekrety!” – wyznaje zielonowłosa dziewczyna z innej fotografii, wskazując paluszkiem na oddzielny mikrofon i klawiaturę urządzenia.

„Od Twoich narodzin aż do Twej śmierci” – brzmiało następne ogłoszenie. Pod napisem umieszczono dwa zachodzące na siebie obrazki: Uśmiechnięty kapłan w kolorowych szatach, ku radości pary rozpromienionych, młodziutkich

rodziców, podnosi do góry równie szczęśliwego, tłustego bobasa. Obok tenże sam kapłan, inaczej już ubrany i z poważnym wyrazem twarzy, w skupieniu kładzie dłoń na widocznym fragmencie jakiejś mocno politurowanej drewnianej krawędzi, zapewne wieku trumny.

Kilka minut przed siedemnastą ton harfy stał się niepokojący, puls dźwięków szybszy, coraz głośniejszy, wręcz napastliwy, jakby za nic mający naturalną delikatność tego instrumentu. Rozmowy umilkły, rozległo się drążące głęboką ciszę bicie niewidocznego zegara.

Równo z piątym uderzeniem otwarto drzwi. Stanął przed nimi wysoki, chudy ksiądz w powłóczystej sutannie, ciągnącej się po ziemi jak krynolina. Skłonił się uroczyście i wykonał zapraszający gest. Weszli speszonym, człapiącym kapciami tłumkiem.

Kaplica przypominała wnętrze rozłupanego ametystu, grotę o pełnych załamań, półprzeźroczystych ścianach, które w zalegającym tam ciepłym mroku opalizowały lekko fioletem i mocną czerwienią. Światło, niewiadome, naturalnie słoneczne czy sztuczne, załamywało się wysoko i grało złocistym kurzem jak pod wypiętrzonym ku niebu sklepieniem katedry.

Irek razem z innymi wszedł między rzędy amfiteatralnie ustawionych krzeseł.

Ksiądz, podobny do olbrzymiego czarnego przecinka, wyrósł na środku prezbiterium, przed ołtarzem w kształcie ginącego we mgle górskiego szczytu.

– Dziś msza łacińska, przedsoborowa – oznajmił, wznosząc ramiona, i znieruchomiał.

Przestrzeń nagle stężała wokół bladych dłoni, podświetlonych dyskretnie, jak dwa srebrzyste groty uniesionych nad majestatyczną, ciemną sylwetką.

Przejmująca cisza wysubtelniła półkola zastygłych \v oczekiwaniu twarzy.

I raptem zagrzmiały gwałtowne uderzenia bębnów, potężne organowe akordy zwaliły się na głowy spragnionych, betonowy nieboskłon i cztery filary kaplicy rozbłysły żywym ogniem. U stóp księdza wytrysnął gejzer białego światła, spowijający całą postać pulsowaniem iskier, błysków, srebrzystych wstęg, jakby za chwilę miała ulecieć w powietrze.

Z tajemnych miejsc między niebem i ziemią wystrzeliła w górę ściana ludzkich głosów. Zdawało się, że przebije sklepienie.

– In Te, Dotnine, speravi: non confudar in aeternum! – śpiewał niewidzialny, może naprawdę nigdy nieistniejący chór, a gwałtowna, pełna rozmachu muzyka potęgowała dostojność hymnu.

– Czad, czad! Ale czad! – pisnęła obok podniecona staruszka, brzęcząc bransoletami na rękach i nogach. – Kumaj, Agucha! Nie wsiąkaj! – szturchała łokciem sąsiadkę, nie za bardzo widać zorientowaną, gdzie jest i co się dzieje.

Tymczasem chór zamilkł, prezbiterium zalała błękitna poświata, rozległy się słowa księdza, dźwięczne, donośne, osadzone na ledwo teraz słyszalnym, lecz niepokojącym keyboardowym rytmie:

– Judica me, Deus, et discerne… et doloso erue me!

Z różnych stron odpowiadały im starannie wypracowane brzmieniowo głosy altarystów, niewidzialnych tak samo jak chorus:

– Quia tu es Deus, fortitudo mea… Et introibo ad altare De/… Sicut erat in principio…

Ksiądz składał i rozkładał ręce, wstępował na stopnie ołtarza i sfruwał z nich niczym czarny obłok. Przemieszczał się tak, jakby nogi wcale nie były mu potrzebne; można było odnieść wrażenie, że płynie kilka centymetrów nad mozaiką podłogi.

Irkowi jednak wyraźnie czegoś brakowało w tej doskonałości ruchów, w tym od dawna przecież zapomnianym obrazie liturgii, lśniącego ornatu, rzędów świec. Po chwili już wiedział: „On przecież ani razu nie ukląkł!”

Uczestnicy nabożeństwa nie musieli nic robić. Naokoło ciągle zmieniały się kolory, chóralne pieśni rozbrzmiewały gdzieś nad ich głowami, piękne głosy za nich wypowiadały teksty łacińskich i rodzimych modlitw. Niektórzy z zachwytem przyglądali się coraz to nowym efektom, inni z zamkniętymi oczami podrygiwali do taktu muzyki.

Smuga światła odsłoniła ogromną księgę, spoczywającą na kamiennym pulpicie. Ksiądz pełnym namaszczenia ruchem przewrócił jedną kartę i ogłosił czytanie z Ewangelii świętego Mateusza. Ale to nie on był lektorem Świętej Przypowieści.

Najpierw uroczyście zagrzmiały trąby, a później z wysoka, znad ołtarza, spod samego stropu udającego niebo, rozległ się poważny, budzący respekt głos:

/ przystąpili do Niego faryzeusze i saduceusze, i kusząc, prosili Co, żeby im pokazał znak z nieba.

A On, odpowiadając, rzekł im: Gdy nastanie wieczór, mówicie: Będzie pogoda, bo się niebo czerwieni.

A rano: Dziś będzie niepogoda, bo się niebo czerwieni i jest zachmurzone. Oblicze nieba umiecie rozpoznawać, a znamion czasów nie potraficie?

Ród zły i cudzołożny domaga się znaku, ale znak nie będzie mu dany, chyba tylko znak jonasza. I opuściwszy ich, odszedł.

Po tych słowach zapadła ciemność i cisza, dopiero za czas jakiś wiązka jasności wyłoniła księdza na wąskiej mównicy, podkreślając bladość policzków i rysy, które nagle stały się ostre, podobne do płaskorzeźb na gotyckich sarkofagach.

– Czcigodni i prawi! – przemówił duchowny twardym tonem. – Kiedy Bóg Ojciec w akcie tworzenia wyrzekł owo pamiętne: Fiat!, kiedy z ziemskiego prochu ulepił człowieka i w imię ojcowskiej miłości nadał mu rozum i wolną wolę, nie oznaczało to, iż pozostawia go samemu sobie. Na ogół umieliśmy spożytkować te najcenniejsze Boskie dary. Tysiąclecia rozwoju ludzkości dowodzą, że nasze próby i błędy, nasze kluczenie, jak mówi poeta: między drogami prostymi a manowcami, przybliżało nas coraz bardziej do absolutnej wiedzy o tym, czym jest ów Boski intelekt i czym jest Boskie rozumienie wolności. Każdy wynalazek, każda nowa książka, ale też i każdy niegodny występek, pojedynczy bądź zbiorowy, granice tejże wolności coraz silniej precyzuje i określa. Nie w tym rzecz, aby były one stałe, bo cóż stałego na tym świecie, cóż niezmiennego? Chodzi o to, aby były zawsze jasne i każdemu wiadome. Drodzy i czcigodni! Mimo że tyle mamy powodów do dumy, że wiemy o sobie tak wiele, iż więcej chyba wiedzieć już nie można, to często w chwilach złudnego zwątpienia zdarza nam się porównywać nasze życie do żaglowca dryfującego po oceanie. Rzadko pamiętamy o Bogu, gdy wiatry znoszą nas na spokojne wody, ku cichym, słonecznym zatokom; wtedy zapominamy

nawet o prostym słowie: dziękuję. Inaczej jednak jest, gdy nieubłagany prąd popycha nas ku strefom burz i zdradzieckim skałom!

Ksiądz dramatycznie zawiesił głos, rozległ się złowrogi świst wichru, łopot płótna, przerażający trzask łamanych desek. Powiew prawdziwego, zimnego wiatru smagnął po policzkach i czołach zebranych. Ponury blask powlókł ludzi, sprzęty i samą osobę kaznodziei grubą szarością, jakby warstwą popiołu.

– Wtedy dopiero wznosimy oczy ku niebu i gorączkowo wołamy: Dopomóż! Uratuj! W Tobie nasza nadzieja! A więc: Pokaż znak z nieba, interweniuj, działaj, zrób coś w mojej sprawie! Ale zrób tak, by przy okazji jeszcze udowodnić, że w ogóle jesteś! – Spuścił pełen zażenowania wzrok i zaraz dodał z wyrzutem: – Zupełnie jak owi faryzeusze do Jezusa Chrystusa, o czym w czytaniu dzisiejszym rzecze Ewangelista! Tysiąclecia minęły, a nic, nic się nie zmieniło. Żądamy zatem, aby nagle przyszło wybawienie z zewnątrz, aby jakaś tajemnicza siła zniszczyła powody naszych strapień. Chory chciałby ręki sięgającej z nieba, która cudownie usunie ognisko cierpień i zabliźni rany, dłużnik marzy o piorunie obracającym w perzynę bankowe bazy danych, lokator rozbieranego domu śni o nagłej odmianie losu i zażywaniu spokoju pod zacisznym dachem. Oblicze nieba umiecie rozpoznawać, a znamion czasu nie potraficie? – pyta Jezus. Trudna jest Boska miłość, tak jak każda inna wymaga i cierpliwości, i zrozumienia, i wyrzeczeń. Ale nie szukajcie jej wśród gwiazd, nie patrzcie w niebo – patrzcie w siebie! Choremu potrzebny będzie nie skalpel niebiański, ale odporność i potęga ducha, dłużnikowi nie czarodziejskie wymazanie cyfr, ale w czwórnasób zwiększony wysiłek, nieszczęśliwemu panu domu nie zbawienne sny, ale pomysłowość,

upór, a może i przebiegłość w Boskim dziele budowy nowego gniazda!

Nagle rozstąpiły się chmury i ziemię zalało płynne złoto, pomieszane z radosną, rozkrzyczaną purpurą. Wszystko naokoło zdawało się brodzić w jasności. Była ona wszechobecna, migocącymi konturami otaczała sylwetki ludzi, ściekała ze ścian i sprzętów, kałużami gromadziła się na podłodze, najpierw sięgała po kostki, potem po kolana. Irek odetchnął głęboko zapachem świeżych liści zmoczonych przelotnym deszczem, nieomalże usłyszał dochodzące z daleka ćwierkanie ptaków. Może zresztą słyszał je naprawdę. Ukryte gdzieś, doskonałe urządzenia generujące szczelnie wypełniały dźwiękami każdy decymetr kwadratowy powietrza, przeszywany ponadto ze wszystkich stron falą światłocieni i tęczowymi smugami.

Tymczasem kaznodzieja z tą samą determinacją, ale też i z optymizmem kończył swoją naukę:

– Ileż to Boskich wyobrażeń poznaliśmy do tej pory! Ile dostarczyli ich nam malarze, poeci, myśliciele przebrzmiałych wieków! Bóg – sędzia, Bóg – okrutnik, Bóg – artysta, Bóg – mistyczna tajemnica. Odrzućcie to, z całą mocą powtarzam: odrzućcie! Nie ma żadnej granicy między rzeczą Boską i rzeczą ludzką, to tylko nasza ziemska logika szwankuje, przestaje działać, kiedy wchodzimy w sferę nieskończoności, i podpowiada nam brednie. Wiersze, rysunki, tajemne księgi trzeba zostawić estetom, okultystom, fantastom, których rzekoma ostrość widzenia wszechrzeczy tak naprawdę nazywa się po prostu: schizofrenia.

Czcigodni i prawi! Każdy z was to świątynia Boga Ojca Jedynego. Bóg nie byłby sobą, gdyby nie przemawiał językiem niezrozumiałym. On nie daje znaków na niebie, nie jest