Выбрать главу

szaradzistą ani konferansjerem zgadujzgaduli, nie potrzebujecie w pogoni za nim zapędzać się do krain, których nie znacie, Wszystkich was uczynił mądrymi i pięknymi, i tacy naprawdę jesteście! Ale żeby to okazać, żeby to wykorzystać, musicie Go w sobie odnaleźć. Szukajcie, szukajcie głęboko, dniem i nocą ciemną szukajcie! Bądźcie zdecydowani i silni, to ważne szczególnie tutaj, dla was, doświadczonych dobrodziejstwem choroby! Dobrodziejstwem, bo może choroba właśnie pozwoli wam dotrzeć do potęg, których istnienia nawet nie przeczuwacie na dnie waszych dusz. Niezmierzona jest bowiem szczodrość Boga Ojca Jedynego! Niech zatem wasze wybory będą jednoznaczne i proste, wola wasza żelazna, postanowienia prężne niczym barki Samsona. Bóg Prawdziwy nie wymaga ani skruchy, ani pokory, ani umartwień. Czy bowiem boskość może być aż tak małostkowa? On chce tylko, żebyście uważnie wsłuchiwali się w jego głos, bo w nim jedynie prawda i droga do szczęścia. On nie daje znaków z nieba, bo cząstkę siebie w was pozostawił, bo objawia się przez wasze istnienie i wasze działanie. To wy jesteście Jego znakiem na Ziemi, którą dla was stworzył i wam oddał. Bądźcie pewni Jego pewnością, mocni Jego energią, wyniośli i dumni Jego wielkością! Idźcie i zwyciężajcie! Miejcie Go w sercu i zawsze pojmujcie dosłownie, bo On nie znosi metafor. Amen.

Organy zagrały kleiście i chrypliwie, ściany znowu zmieniły kolor- od gorzkiej trawiastej zieleni, przez zielenie chromowe, oliwkowe i pruskie, aż do zupełnego wyciemnienia. Po sklepieniu, sczerniałym nagle jak zimowe niebo, zaczęły przewalać się w nienaturalnym tempie konstelacje gwiazd, połączonych złocistymi liniami tak, aby widoczne były obrysy astronomicznych figur.

Wszyscy unieśli głowy i milcząc podziwiali szybujące kształty Wielkiego Wozu, romb Cefeusza, przewróconą siódemkę Andromedy.

Organowe brzmienia sączyły się wolno, matowo, mięsiście, ale też wstępowały na coraz to wyższe tony, znowu przyśpieszając tętno krwi słuchających.

Wreszcie na szczycie spiętrzonych dźwięków, w ciszy po ostatnim akordzie rozległy się zwielokrotnione echem słowa:

– Suscipiat Dominus sacrifidum de manibus tu/s ad laudem et gloriam nominis sui, ad utilitatem quoque nostram…

Wśród chórów anielskich, kolorowych dymów, słodkich zapachów, tłoczonych ze wszystkich kątów, ksiądz podniósł kielich i trzymaną dwoma palcami Hostię podobną do wielkiej, złotej monety. Światło padło na nią tak, że odbite promienie spowiły całe wnętrze kaplicy jaskrawą pajęczyną. Po chwili wyrwała się i uleciała w górę, kilkakrotnie powiększając przy tym swą powierzchnię. Stanęła wysoko nad rzędami krzeseł, a następnie, jakby pod wpływem wlepionych w nią kilkudziesięciu par oczu, eksplodowała oślepiającymi racami.

Irek stęknął, zwlókł się ze swego siedzenia i zgięty wpół, nadal stękając oraz pokasłując, zaczął przepychać się do wyjścia.

Przeszedł przez pusty hali, ale nawet ta niewielka odległość przebyta po prawie godzinnym siedzeniu w bezruchu zmęczyła go tak, że dysząc, opadł na najbliższą ławkę w korytarzu.

Akurat była pora kolacji. Krzepko wyglądający chorzy z Oddziału Laryngologii grupkami spacerowali w tę i z powrotem bądź przysiadali na parapetach z szeleszczącymi foremkami w ręku i łapczywie, paluchami zajadali parówki. Musztardowy aromat po brzegi przenika! atmosferę.

„Jaki wygodny ten dzisiejszy świat, jaki przyjemny i sprawnie zorganizowany. Nawet na Królestwo Niebieskie nie trzeba wcale czekać, o nie. Można tam, ot, tak sobie zajrzeć od czasu do czasu, pójść jak do wesołego miasteczka”.

Przypominał sobie odprasowane na sztywno, pachnące mydłem i krochmalem niedziele dzieciństwa. Dni nie do zniesienia. Słońce świeciło inaczej niż zwykle, zmiękczało krajobraz opustoszałego podwórka, wygładzało kontury domów, otaczający świat czyniło oficjalnym i nieswoim. Jeżeli padał deszcz, to był to deszcz uroczysty, cieplejszy niż zwykle, i miał mdły smak. Nie można było normalnie, jak co dzień, wylecieć na dwór, zresztą innych chłopaków rodzice też nie wypuszczali. Odświętne koszule brudziły się o wiele łatwiej, wyszorowane mydłem „7 kwiatów” ręce jakoś dziwnie lgnęły do smoły i świeżej farby, kościołowe spodnie chętniej wkręcały się w łańcuch roweru. Zawiesista, ciężka nuda osiadała nad stołem i parującą wazą niedzielnego rosołu, przysłaniała migocący szaro ekran z Wielką grą, zapędzała do kąta ze starymi zabawkami.

Nie lubił też chodzić do kościoła. Sceptykiem został jeszcze jako przedszkolak, gdy kiedyś z matką uczestniczył w wielkotygodniowym misterium dla dzieci. Zafascynowały go postacie dziewczynek przebranych za aniołki, a szczególnie piękne, trzepocące skrzydła, które miały przypięte na plecach. Nie mógł się doczekać, kiedy wreszcie zaczną fruwać. Odbiją się, uniosą z łabędzim biciem piór. Czas mijał, a one tylko recytowały, śpiewały cieniutko, ze złożonymi rączkami przebiegały z jednej strony na drugą. Misterium dobiegło końca i nikt nie oderwał się od ziemi, białe stadko zniknęło w mrokach zakrystii. Rozczarowany, spazmował wtedy i wrzeszczał tak, że wszyscy ludzie odwracali głowy, kładli palce na ustach i szeptali: „Ciiiii!” „Nie bój się, nie becz, jeszcze kiedyś sam polecisz, może wyżej, dalej” uspokajała go zła i zdenerwowana matka.

Gdy był starszy, nudziły go niezrozumiałe, łacińskie słowa, nie rozumiał też kazań, głoszonych z wysokiej ambony, na którą ksiądz wstępował, otwierając przedtem małym kluczem ażurowe drzwiczki. Dałby wszystko, żeby tak samo móc się wspiąć po stromych stopniach i spojrzeć z góry. Tymczasem widział obok siebie tylko fałdy plisowanej spódnicy matki, chłonął unoszące się ze wszystkich stron ciemne i jasne smugi woni ruskich perfum i co chwila szeptał: „Mama, a długo jeszcze?” Nie myślał o Bogu; myślał o dużych lodach za dwa czterdzieści, które matka zawsze kupowała po mszy, o żółtej waniliowej kuli, nakładanej pomiędzy dwa kratkowane wafle przyrządem podobnym do śniących się po nocach szczypiec z gabinetu szkolnej dentystki. Zanim jeszcze przebrzmiały różnej chropowatości basy i alty finalnego TeDeum, wyrywał się matce i przebiegłszy kościelny plac, a potem wąską uliczkę, stawał w kolejce pod budką ze spiczastym daszkiem…

Teraz ze wspomnień wyrwał go daleki szmer oklasków, widocznie nabożeństwo dobiegło końca.

Po paru minutach służbowym wyjściem kaplicy wybiegł ksiądz uniwersalista. Opalony i przystojny, już w „cywilnym” stroju, z długą kopertówką pod pachą, lekko, prawie tańcząc, zmierzał do windy. Spostrzegłszy Irka, zatrzymał się i cofnął dwa kroki.

– Widziałem, że wyszedłeś przed końcem. Czemu? – zapytał, brutalnie przecinając wspomnienia.

Irek podniósł zdziwioną twarz.

przeprowadza się specjalne pomiary, uwzględnia miejsce wygłoszenia, przeciętną wieku, przekrój społeczny klientów, hipotetyczną zamożność, nawet warunki pogodowe i przewidywane na ten dzień ciśnienie.

– Wierzysz w to, co mówiłeś z ambony? Co znaczy: „Bóg we mnie”? Czy ten Bóg ma tak samo jak ja dziewięćdziesiąt jeden lat, boli Go każdy kawałek mojego ciała, czy… w końcu razem ze mną zgaśnie? Jeżeli tak, to znaczy, że nie jest nieśmiertelny. Ale jeśli jest nieśmiertelny, to gdzie się On, biedny, podzieje, kiedy mnie wreszcie szlag trafi? Nic z tego nie rozumiem, nic do siebie nie pasuje. Te wasze dogmaty są jak czarne barany trykające się łbami.

Ksiądz uśmiechnął się po raz pierwszy i uniósł ramiona w ostentacyjnym geście protestu.

– Żadnych dogmatów! Nie jesteśmy dogmatykami! To nie jest kwestia wiary, raczej profesjonalizmu. My możemy być nawet niewierzący, wymaga się od nas przede wszystkim umiejętności sugestywnego przekazywania emocji. Nabożeństwo, w którym uczestniczyłeś, jest jedną z dróg prowadzących do „obudzenia Boga”, czyli eliminacji kompleksów, wyzwolenia ukrytych możliwości. Czy to naganne, złe? Właśnie jedynie nasze konsorcjum potrafiło, po dwóch tysiącach lat jałowości, klęsk moralnych, wojen wyznaniowych, zastosować treści religijne oraz Pismo Święte do konkretnego celu, tu, teraz, w realnym, ludzkim świecie, a nie tylko traktować je jako podstawę mętnych wywodów; o bytach metafizycznych, tak zwanym zbawieniu, piekle, niebie i tym podobnych pojęciach, które w zasadzie powinny należeć do etnologii, a nie opisywać subtelności człowieczej duszy. Mam także licencję pastorską, certyfikat A8+ po studium w Kopenhadze, za godzinę będę sprawował nabożeństwo luterańskie. To jakby inny klucz do tych samych drzwi. Marzę też o licencji prawosławnej, może za parę lat… Zarząd bardzo ceni rozszerzanie kwalifikacji. Im większa wszechstronność, tym lepsze możliwości w dotarciu do ludzi, no i, nie ma co ukrywać, nasza satysfakcja, perspektywy, pozycja zawodowa… Wyjaśniłem trochę? Muszę już biec. Zapraszam do nas, jutro organizujemy dzień islamski. Wszystkie msze w szpitalu są gratisowe, a kiedy wyjdziesz, dostaniesz bezpłatny sześciotygodniowy karnet do wybranego kościoła.

Żebujkę i dwóch innych współtowarzyszy zastał skupionych wokół przycumowanego do ściany łóżka Babilona. Grali w szachy.

Zasypiał, słuchając osobliwego dialogu, towarzyszącego szuraniu o szachownicę, umieszczoną na stoliku dla obłożnie chorych, który koledzy przysunęli leżącemu pod brodę.

– No czekam, Babilon – niecierpliwił się Żebujka.

– Uś! – tamten widocznie podjął decyzję.

– Qui! – Żebujka potwierdził groźnie.

– Figur dają! – zdziwił się któryś z kibiców.

– Pion to człon.

– Uś!

– Qui.

– Matuj go!

– Sił mało…

W końcu ktoś zgarnął figury do pudełka i wszyscy zaczęli układać się na posłaniach.

– Brzuch mi napieprza, nie wiem, co jest. Dobrze było, a teraz co dzień, kurczę mać, rewelacja, coraz gorzej – skarżył się skrzywiony Babilon.

– Ja, jak mnie boli brzuch albo nawet cokolwiek innego, to nic nie biorę, tylko wypijam pomaleńku, łyk po łyczku, szklankę czystego wrzątku, ifinish, spoko, jest OK.

– A ja, jak mnie bolą nogi, to wystarczy, że kapcie zmienię i, kurna, jakby ręką odjął – skwitował głos Żebujki.

Ból Irka nie był jednak ani tak wyrozumiały, ani łaskawy. W środku nocy znowu przypomniał o swoim istnieniu, l znów wszyscy udawali, że śpią, chrapali, puszczali bąki, przewracali się z chrzęstem sienników. Jak zwykle nikt nie przyszedł na dźwięk dzwonka, którego przycisk Irek beznadziejnie miętosił przez dobry kwadrans, czując, że kręgosłup zmienia mu się w rozpalony kostur, zakrzywiony do wewnątrz i rozdzierający trzewia.