Выбрать главу

Taki sam pozostał również pokój Oluchy, nie z sentymentu, ale z braku potrzeby zmian. Od czasu, kiedy po maturze wyjechała na studia do Łodzi, poznała Kevina, swojego pierwszego męża, i zamieszkała na antypodach, służył mu najpierw jako miejsce do popołudniowych drzemek, a później jako samotna sypialnia. W szafie segmentu „Junior”, kiedyś z jasnego drewna, dziś wyglądem i konsystencją przypominającego zbutwiały korek, nadal wisiały krótkie czarne sukienki sprzed pół wieku, piętrzyły się sterty zapomnianych bluzek, zwinięte kłęby legginsów z lycry. Szuflady wypełniały stare zeszyty, pocztówki, skamieniałe szminki, niepiszące długopisy. Nie zaglądał tam, miał wstręt do szperania w cudzej prywatności. Tylko raz przypadkowo znalazł napoczętą paczkę suchych jak pieprz, pozbawionych zapachu papierosów, schowaną w jednej z par tych niezgrabnych, modnych wtedy butów na platformach, o które tak wykłócała się z matką. Co tydzień czyścił także z kurzu zepsutą od dawna miniwieżę, pudełka z nieużywanymi już nigdzie płytami kompaktowymi, pluszowego psa i przyczepione do obroży plastikowe serce.

Przypomniał sobie o Olce.

W dużym pokoju rozsiadł się przed terminalem, ale po chwili przerwał wprowadzanie adresu i wybiegł do łazienki.

Wolałby, tak jak bohater opowiadania Wojaczka, nie ujrzeć w lustrze nikogo. To, co zobaczył, przypominało gotowanego kurczaka.

Ciężko westchnął nad sobą.

Na głowie resztki kłaków jak strzępy siwej wełny, zdeformowane rysy, których układ dyktowało zwiotczenie mięśni, a nie obraz duszy. Blada skóra, pełna fałd i plam, wyglądająca, jakby zaraz miała odejść od ciała. Chude, wykrzywione ręce, naprawdę podobne do ptasich łap, tors o muskulaturze wypróżnionego worka.

Zaczął się gorączkowo myć, golić, czesać, nacierać kremami i wodą kolońską. Wygrzebał czystą koszulę, włożył krótkie spodnie. Dopiero wówczas ponownie połączył się z Auckland.

Przez ekran przebiegły znaki stref, mignęło złociste logo operatora półkuli południowej, następnie zielone Australii i Oceanii, sinoczarne Nowej Zelandii.

– Ach, tatuś, nareszcie! Tyle razy wchodziłam, a ty zawsze byłeś niedostępny. Widzisz, jaka tu u nas ulewa? Jesień.

Olucha przetarła zaspane oczy i uchyliła się, aby odsłonić okno. O mokre szyby tłukły smagane wiatrem gałęzie, których cienie migotały w poświacie ogrodowej latarni.

– Już teraz w porządku, można się łączyć. Tylko, wiesz, wyjeżdżam odpocząć trochę, do sanatorium, na Litwę, więc nie szukaj mojego modemu. Ja będę wchodził do ciebie stamtąd.

– Tutaj też wszystko dobrze. Naprawdę, nie martw się o mnie. Miałam tylko kłopoty z tym kościołem, mówiłam ci. Skracali spotkania, taniec był monotonny, nie rozwijał, nie otwierał wyższych kręgów świadomości. W ogóle robili wrą

żenię, że uciekają od transcendencji. „Po co mi to?” – powiedziałam i kiedy podnieśli wpisowe, dałam sobie siana. Ale ostatnio odkryłam coś, w czym od razu się odnalazłam, jestem naprawdę bardzo szczęśliwa. Nosi nazwę Stowarzyszenie Energii Ducha Świętego. Posłuchaj: Duch Święty to energetyczna postać Najwyższego, źródło Boskiej mocy – wywodziła głosem przepojonym prawdziwą fascynacją. – Tchnąć Ducha Świętego zawsze oznaczało: uaktywnić, popchnąć ku życiu. Bez niego nie byłby możliwy akt stworzenia, on nadaje siłę rozwojowi biologicznemu, ruchowi planet, dzięki niemu płynie czas. Nam wszystkim, ludziom, powinno zależeć, aby ten potencjał pozostał nienaruszony, bo kiedy zaniknie, zginie i Ziemia, i zwierzęta, i rośliny, i my. Niestety, fakty z ostatnich stu – dwustu lat wyraźnie wskazują, że zaczyna się wyczerpywać. Kataklizmy, wojny, wielkie epidemie – kiedyś AIDS, ebola, teraz choroby psychiczne… Cała struktura świata ulega powolnemu rozregulowaniu. Oczywiście, nie wszystko stracone, można przeciwdziałać zagładzie, na przykład reprodukować energię Ducha Świętego na własne potrzeby, po to, żeby jak najmniej czerpać z głównego źródła i pozostawić ją Najwyższemu na inne cele. My, w naszej wspólnocie, robimy to, jeżdżąc na rowerach. Tak, nie śmiej się! Kręcąc pedałami. One działają podobnie jak buddyjskie modlitewne młynki. Trzeba tylko, rzecz oczywista, mieć odpowiednie przygotowanie duchowe, przeczytać książkę naszego Nieocenionego Ojca Raula z Montego Bay, poznawać siebie, posiąść zdolność wchodzenia w drugą sferę wewnętrzną. Sześć razy w tygodniu godzinna jazda rano i wieczorem, rytmiczne modlitwy ułożone przez Nieocenionego Ojca. Jakie to wspaniałe! Pomyśl sobie, że każdego dnia na całej planecie ponad szesnaście tysięcy naszych braci i sióstr pedałuje, by uratować ludzkość!

– To świetnie, córuś. Jeździj sobie, pedałuj, odpoczywaj. To samo zdrowie przecież.

– Bardzo mi teraz dobrze, nie masz się o co martwić. Jass na początku kręcił nosem. Trzeba było sprowadzić z Jamajki specjalny rower, uświęcony dłonią Nieocenionego Ojca. Ostatni raz jeździłam pięćdziesiąt lat temu, musiał trochę ze mną poćwiczyć na podwórku. Zupełnie tak samo, jak ty mnie kiedyś uczyłeś, z kijem od szczotki wetkniętym za siodełko, pamiętasz?

– Darłaś się wniebogłosy, gdy puszczałem ten kij. Chcesz zobaczyć to miejsce?

Wyjął z terminalu sensor obrazu, który po staremu nazywał kamerą, i wystawił za okno.

– Poznaję, poznaję… Nic się nie zmieniło. Tylko czemu takie puchy? Kiedyś tyle dzieciaków skakało po tej uliczce, samochód zawsze ktoś naprawiał…

– Wiesz… Teraz samochody trzyma się gdzie indziej. Ludzie wyjechali albo siedzą w domu, bo praży straszliwie, trzydzieści cztery stopnie.

– No właśnie, zazdroszczę. Cały jesteś zalany słońcem. Wyglądasz, jakbyś świecił. Wyszczuplałeś – bardzo dobrze. Nareszcie pewnie zmądrzałeś i jesz tylko to, czego twój organizm naprawdę potrzebuje.

Mówiła także o Lou i Bernardzie, o wnukach i o lewych rękach Jassa, który niedawno spalił instalację w garderobie, a wczoraj wylał na podjazd całe wiadro utwardzalnej farby.

Nie potrafił już się skupić, udawał tylko, że słucha – marszczył brwi, kiwał głową. Patrzył na siwe włosy swojej córki, których nie wiadomo dlaczego nie malowała, na zmarszczki i lekko przygarbione plecy. Od Tubiełły – Wszechwłogi nabrał widocznie skłonności do metafor, bo pomyślał, że kaprysem przeznaczenia oboje brną już przez tę samą pustynię; on na końcu drogi, u wiadomego kresu, ona na początku, nie wiedząc jeszcze, że wchodzi w rozpalony piach. Chciał więc powiedzieć coś mądrego, a jeśli nie, to chociaż czułego, nawet pretensjonalnego, żeby zapamiętała. Jednak wszystkie słowa wyschły, zmatowiały, ukryły się i pozostawiły go w zupełnej bezradności.

Olucha sama zakończyła rozmowę: – Patrzę na ocean i tak jak prosiłeś, myślę o tobie. Codziennie zresztą jeździmy rowerami po plaży. Zastanawiałam się, co dla mnie znaczy „ocean”? To taki wyświechtany symbol. Zauważyłam wielką pewność siebie fal bijących o brzeg. Nie ma się czego bać, jeżeli jedna goni drugą z taką determinacją i trwa to przez całą wieczność.

Ekran zgasł, taryfikator wydrukował należność. Nie zwracając uwagi na cyfry, ziewnął i ruszył w stronę wersalki.

Nic nie przerywało nadzwyczajnej ciszy, jak wata szklana wypychającej ogołocone piętra. Żaden głos nie docierał też zza otwartych okien, może tylko z oddali ledwo słyszalny szum miasta.

Czuł senność, rozkosznie przymierzał się do własnego kształtu, odciśniętego w materacu. Mrużył oczy, bo sprzęty, wyblakłe tapety i podłogę pokrywały płaty gorącego

światła.

Nagle dostrzegł silny blask ze szpary między dwiema klepkami parkietu, blisko, tuż przy ławie, gdzie stała doniczka ze sztucznym hiacyntem. Przekręcił się na bok, żeby sięgnąć ręką, podważył paznokciem z jednej, z drugiej strony.

Wyciągnął paproch kurzu, kawałek nitki i mały perłowy guzik.

„Jak to możliwe? Tyle pastowań, szorowania, sprzątania!” O śmierci Mirki wolałby nie pamiętać. Z tym niczego się nie porówna. Było to dawno, jakby w innym życiu. Miał wtedy pięćdziesiąt dziewięć lat, przyjaciół, zdrowie i poczucie siły. Wieczorami toczyły się telefoniczne burze mózgów: łapanie znajomości, wyszukiwanie lepszych lekarzy, kłótnie co do lekarstw i zabiegów. Minivanem Roberta Chodania wozili ją także do znachora, daleko, do Dobrynki koło Horodła. Agniecha sprowadziła nawet jakieś zioła o łamiącej język nazwie z salezjańskiego centrum misyjnego pod Buenos Aires. Potem, gdy nadchodził koniec, wszyscy, Guga, Gośka, Waldek Biały i Czarny, Ewa – Konewa biegali na zmianę do złowrogiego poniemieckiego szpitala w lesie za miastem, żeby nie była sama.

Rzadko przywoływał obraz Mirki. Rozpamiętywanie przeszłości kojarzyło mu się z bezużyteczną, niegodną realisty egzaltacją. Ile to przecież lat! Ściany na pewno nie pamiętały już jej obecności, drzwi, przez które przechodziła, zapomniały obrysu bioder, parciejące dywany – dotyku stóp.

Poznali się w akademiku, w kuchni, gdzie stawiał wodę na herbatę i odgrzewał konserwy. Pociesznie tupiąc, wbiegała po swój czajnik, a właściwie blaszany dzbanek do gotowania kawy zbożówki, z czerwoną pokrywką na zawiasku i wywiniętym dziobkiem, taki jakie można było kupić tylko w GSach. Była duża, czarnowłosa, o wielkich, cygańskich oczach i zanadto rumianych policzkach, w gruncie rzeczy nieładna. Studiowała geografię, pochodziła z Izbicy Kujawskiej. Traktował ją jak znajomą, zwyczajnie, bez pomieszanej z onieśmieleniem ekscytacji czy podwyższonej gotowości hormonów. Ich pociągi przyjeżdżały z przeciwnych stron, ale często, po świętach lub przerwach semestralnych, spotykali się na dworcu i wracali razem taksówką, za którą zawsze skrupulatnie płaciła swoją połowę. Mówiła mało, niewyraźnie, właściwie bąkała tylko pod nosem szybkie, urywane zdania.

Miał wtedy dziewczynę z tej samej co i on grupy na trzecim roku prawa. Przemieszkiwał trochę w swoim pokoju, trochę u Iwony w domu studenckim obok, przy Mickiewicza, dokąd przedostawał się po rynnie bądź na czworakach pod okienkiem portierki. Mirkę jednak widywał prawie codziennie. Pożyczali sobie cukier i papierosy, czasem jedno lub drugie jakąś stówę w godzinie potrzeby. Często wpadał też do niej z braku czegoś innego do roboty. Rozmowa była wyłącznie jego monologiem, kwitowanym tylko skinięciami głowy i kilkoma pojedynczymi wyrazami.

Poza godzinami zajęć w ogóle nie wychodziła z akademika. Podczas gdy współlokatorki śmigały po imprezach albo przepadały na długie tygodnie z powodu nowej love story, ona siedziała zawsze u siebie. Można ją było spotkać najwyżej w stołówce albo na drodze do Instytutu, podniszczonego pałacyku przy bocznej, zawsze pustej uliczce Fredry.