Выбрать главу

Doktor schował czytnik i zasiadł w fotelu.

– Im dłużej jestem lekarzem, tym trudniej pogodzić mi się ze specyfiką tego zawodu. Mam naturę filozofa i poety, każdy pacjent, każdy przypadek kliniczny powoduje

u mnie konstatacje i refleksje całkowicie wykraczające poza zakres medycyny. Proszę darować ten ton, panie Ireneuszu, ale wielkie sprawy wymagają wielkich słów – zamilkł, skierował wzrok na sufit i trwał długą chwilę nieruchomo, jak skamieniały. – Otóż czasem myślę, że choroba nowotworowa, rak po prostu, nie pieśćmy się eufemizmami, jest poetycką metaforą i filozoficzną syntezą, kluczem do rozumienia duchowych katastrof ludzkości. Rak nie zżera, nie poraża, nie zatruwa, on tylko rośnie, zawsze ponad miarę, zawsze bez rozsądku i granic, nieprzewidywalnie, z wściekłą, spontaniczną żywiołowością. Zatyka kiszki, rozsadza kości i narządy, zarasta pęcherzyki płucne, rozgniata mózgi. Bezradność lekarzy polegała na nieumiejętności powstrzymania tego wzrostu. Nie dotyczy ona wprawdzie nas, ale dla pańskiej generacji jest, niestety, wciąż taka sama, i to też znamienne. Czy zauważył pan, że rak pojawił się dopiero wówczas, kiedy ludzie zaczęli odrzucać wszelkie respektowane przez wieki konwencje, gdy ideą przewodnią stał się bunt, życie na przekór wszelkim zasadom i niepisanym prawom?

Irkowi jak zwykle nie chciało się rozmawiać z Wszechwłoga, teraz jednak musiał zaprotestować:

– Bzdura przecież. Nie umiano go tylko rozpoznać, a ludzie umierali tak samo wtedy, jak i potem.

– Jak ja lubię z panem polemizować, panie Ireneuszu. Jest pan moją piękną przygodą intelektualną. Oczywiście ma pan rację, choć w ogóle jej pan nie ma. Nawet jeśli w średniowieczu, w epoce podbojów kolonialnych czy w osiemnastym wieku istotnie umierano na raka, to nikt o tym nie wiedział. Dla tamtych ludzi był to zgon z powodu bólów głowy albo brzucha, duszności, przejedzenia albo tak zwanego wzburzenia krwi. Nikt nie widział w tym wyroku,

raczej dopust Boży, chory nie żył w świadomości lęgnącej się w nim śmierci, którą co najwyżej można tylko trochę odwlec; on i jego medyk mogli mieć do końca nadzieję.

Wszechwłoga wstał i od tej chwili swoim zwyczajem przemawiał już jak z mównicy, modulując głos, odbijając piłeczkę i gestykulując szerokimi ruchami ramion:

– W każdym razie rak i jego nieposkromiona siła rozrostu jest dla mnie metaforą życia w niezgodzie na świat. Tyle dobrego zmarnowaliście w tym waszym stuleciu, które historycy już zaczynają nazywać „wiekiem przeklętym”, właśnie przez kult bezmyślnej żywiołowości, przez nienawiść do wszelkich ograniczeń, do jakiejkolwiek kontroli. Chcieliście wielkiego rozwoju nauki, hołubiliście odkrycia fizyków, myśl Einsteina – wyrosła wam zabójcza broń, która podzieliła planetę. Pragnęliście równości i sprawiedliwości – pączkowały tak dynamicznie, że skończyły się obozami śmierci, nędzą całych narodów i państwem Pol Pota, a wolność i tolerancja – kompletnym bałaganem etycznym i nieustającymi triumfami kłamstwa. Marzyliście o cywilizacji elektronicznej – wykreowała alternatywny świat, koszmar wirtualnego złudzenia, od którego każdy zwiewał do choćby najprymitywniejszych przejawów natury i który my musieliśmy poddać racjonalnej przebudowie. Nawet żałosna próba ujęcia tego całego śmietniska w jakieś tam kategorie rozumowe, ogólne przyniosła wam postmodernizm i dekonstruktywizm, czyli autodestrukcję kultury. Nie mówię już, w jakim kierunku przerosły was swoboda seksualna, ekologia, genetyka, bo to każdy wie. Szczególnie genetyka. Jako dziecko oglądałem reportaże z obław na zwyrodniałe klonoidy, które uciekły z ośrodka koło Kopenhagi, nigdy nie zapomnę, palili je laserami jak małpy zarażone wścieklizną.

Wtedy dopiero było! „Ojej, ojej, co myśmy najlepszego zrobili, myśmy nie przewidzieli! Kod genetyczny jednak chyba nie powinien być polem do eksperymentów!” – łapał się za głowę jakiś mądry profesor. Wszystko, czego dotknęliście, jak zrakowaciała tkanka rozrastało się ponad wasze wyobrażenia, obracało przeciwko wam, a wy staliście przerażeni, z wybałuszonymi gałami; niech przytoczę słowa poety, daruje pan, panie Ireneuszu, tę dygresję: niczym niedołężne niewiasty Jeruzalemu. Potrafiliście tylko opuszczać ręce, tępo przypatrywać się swojemu dziełu i lamentować. Wiek przeklęty! Sama myśl napawa mnie zgrozą!

Irek podniósł się na łóżku, ukradkiem wytarł nos.

– Nie rozumiem, dlaczego pan doktor ciągle mi wytyka coś, czego prawie nie pamiętam. Wychodzi na to, że akurat ja jestem winien zniszczeniu środowiska, wojnom, demagogii polityków, zniewoleniu człowieka przez rzeczywistość multimedialną. Niedługo pan powie, że to ja unieważniłem Dekalog, zalegalizowałem narkotyki, klonowałem ludzi, bezwolnie poddałem się dyktatowi międzynarodowych korporacji, wprowadziłem do Karty Praw Zjednoczonej Europy poprawkę, że dobro i zło stanowią wyraz indywidualnych odczuć obywatela. Ja jestem tylko Ireneusz Słupecki, księgowy, mieszkałem w bloku, który ma być rozebrany, bo grozi zawaleniem, chodziłem do pracy, na emeryturze, póki nie zachorowałem, urządzałem spacery i oglądałem filmy. Świat toczył się gdzieś z boku i toczyłby się tak samo, gdybym w ogóle nie istniał.

– Nie nastawiałem się dzisiaj na mówienie przykrych rzeczy. – Wszechwłoga nerwowo poprawił pięknie ułożoną fryzurę. – Ale tak właśnie jest, jak pan powiedział. Mam pretensje do Ireneusza Słupeckiego i do Norberta Koniecznego

– spojrzał na sąsiednie posłanie, gdzie Konieczny wyglądał spod kołdry ze skołowaną miną. – Mam pretensje do tysięcy Ireneuszów Słupeckich i Norbertów Koniecznych, do milionów Ireneuszów Słupeckich i Norbertów Koniecznych, mieszkających w blokach, które nareszcie znikną z powierzchni Ziemi, chodzących do pracy, zażywających spokoju na emeryturze, właśnie o to, że stali na uboczu, myśleli, rozumowali, postrzegali sens życia tylko tak, jak im było najwygodniej, że wszystko, co na tym świecie miało jakąkolwiek wartość, oceniali tylko poprzez swoje widzimisię, pozwalali na przekraczający wszelkie wyobrażenia rozrost rakowych komórek. Później my musieliśmy całymi dziesięcioleciami przywracać normalność, poświęcać życie na sprzątanie po was, również na zabiegi… o chirurgicznym charakterze.

Po tej ripoście ucichł, zamyślił się, nagle skoczył na równe nogi i odbił kilka razy piłeczkę tak raptownie, że widać było tylko niebieską smugę między dywanem a jego dłonią.

– Ale tak w ogóle przyjemnie, prawda? – zwrócił się do Irka innym tonem, z łagodnym uśmiechem. – Mnie też aż nie chce się stąd wychodzić na ten skwar albo do szpitala. Macie tu kilka opcji klimatyzacji, wiedzieliście? – podszedł do włącznika. – Powietrze leśne, górskie, morskie, po deszczu…

– Wiemy, tylko nie zawsze działa – zauważył Konieczny.

– Działa, działa. Ważne, że się dobrze czujecie. Przecież o to chodzi, żebyście byli zadowoleni z usługi. Odpoczywajcie, a przede wszystkim cieszcie się, że macie całkowitą władzę nad losem i pewną przyszłość.

– Boże ty mój Jak ten człowiek smęci – westchnął Konieczny po wyjściu Wszechwłogi. – Wychodzić mu się stąd

nie chce! Dobre! Mieszka niedaleko nas, na jagiełku, w tym strzeżonym osiedlu pod lasem. Ma dom z tego materiału, no… zapomniałem, w każdym razie wygląda, jakby był zbudowany z błękitnych tafli lodowych, obok oranżeria, basen, kawał łąki. Ganiają się tylko z żoną na koniach… Tyle razy z nim rozmawiałem i nic nie mogłem zrozumieć.

– Ja, niestety, rozumiem – odparł Irek i zamiast wyjść na przechadzkę po korytarzu, jak sobie wcześniej zaplanował, otulił się szczelnie kołdrą.

Zaraz po obiedzie do sypialni bezszelestnie wsunął się Starościak.

– Co wy tak w tych wyrach gnijecie? – zasyczał z ogromnie tajemniczą miną. – Wiecie, jakie jajca? Cmona przywieźli!

– Kogo? – pytał półprzytomnie Konieczny. – Cmona, palancie! Cmona nie pamiętasz?

– Cmona? Tego Cmona? To on jeszcze żyje? – Irek ocknął się również.

– Co się głupio pytasz? A jakiegoś innego znasz? Jasne, że na razie żyje.

– Cmon tutaj, u nas? Skąd? Z jakiej racji?

– Nie gadaj, tylko chodźcie zobaczyć. Chodźcie szybko pod dwójkę.

Przywiezienie Cmona na Oddział O-L nie było widocznie aż taką tajemnicą, bo pod drzwiami sypialni oznaczonej numerem 2 tłoczyło się już kilka babin w cytrynowych piżamach i czerwonych szlafrokach. Niektórych Irek przedtem w ogóle nie widział, inne, ukradkiem zaglądając do sal, oceniał jako niewstające z łóżek.

Pamiętał Cmona doskonale, w domu leżało gdzieś jeszcze parę czarnych płyt, Olucha jako nastolatka nie chciała ich już słuchać, śmiała się. Cmon. To była znakomitość, jedna z największych rockowych gwiazd lat osiemdziesiątych, tej samej miary co Kora, Ciechowski, Hołdys czy Janerka. Zespół nazywał się Klapperstorch, kojarzył mu się z późną młodością, należał do ostatniej fali w muzyce, którą jeszcze rozumiał, przeżywał, odnosił do siebie. Pamiętał siermiężne videoclipy, oglądane w czarnobiałym telewizorze, scenerię murów, gołych żarówek, żelaznych bram i ciemnych korytarzy, samego Cmona, krępego, o brzydkich, cynicznych rysach, z wielką gitarą pośrodku opustoszałej hali. Musieli być odważni, odrzucili modny, posthippiesowski luz, ubrali się w garnitury i cienkie krawaty na gumkach, grali tak jak pierwsze angielskie kapele z początku lat sześćdziesiątych. Gitarowe brzmienie, chórki, melodyjne organowe solówki. Organista stanowił też najbardziej widowiskowy element Klapperstorcha, Mirka mówiła, że wygląda, jakby go wyciągnięto z rosołu. Zawsze zlepione włosy, spocone czoło; marynarka przypominała skorupę starego tłuszczu, która zaschła na ciele i żeby ją zdjąć, trzeba użyć skrobaczki. W odróżnieniu od kolegów, szalejąc palcami po klawiaturze, stroił idiotyczne miny, jednocześnie pokracznie tańczył, wyrzucał na boki chude nogi w przykrótkich spodniach, kucał i nagle wyskakiwał do góry, właził na instrument, usiłował grać piętami – ściągał przedtem buty i odsłaniał dziurawe skarpety. Cmon natomiast śpiewał poważne, mocne, aluzyjne teksty, w przeciwieństwie do samej muzyki bardzo współczesne. Irek uwielbiał wywiady Cmona, jakieś okruchy jeszcze pałętały mu się po głowie: