Выбрать главу

Wszyscy znali Giżycko latem. Pociąg pędzi łukiem po brzegu Niegocina, na prawo zamglony błękit i żagle, na lewo zmęczona upałem zieleń. Z wiaduktu nad kanałem widać przystań, białe, stłoczone maszty jachtów, cały gąszcz. Zawsze kiedy wracałem, najpierw od wuja z Olsztyna, potem z Bydgoszczy, ze studiów, chwytało mnie za gardło pełne podniecenia oczekiwanie, jakbym przyjeżdżał pierwszy raz, jakby zaraz miało się wydarzyć nie wiadomo co. Wreszcie stacja, gdzie jezioro prawie że podchodzi pod tory. Z wagonów wygrzebują się postacie obładowane plecakami, worami namiotów; drewniaki stukają, dźwięczy potrącone pudło gitary. Prostują kości, leniwie powłóczą nogami wśród peronów samotne pary, grupki, stadka; długowłosi faceci w kurtkach khaki, dziewczyny w blue. Znikali gdzieś zwyczajni ludzie – może zapadali w sen letni? Tłum na przystani, w porcie, tłum na ulicach: wakacyjni hippiesi, podstarzali żeglarze, dyskotekowe kurewki i opalone studentki, szukające w bryzie znad jezior lekarstwa na egzystencjalne problemy, o których mówiły między sobą z poważnymi minami doświadczonych kobiet. Samochody z Katowic, Warszawy, Łodzi i zza granicy – wartburg! i trabanty ze znakiem DDR, także nieliczne, miękko sunące ople i fordy taunusy z budzącym respekt „D” w owalnym polu. Pan Kuncewicz, ostatni cymbalista PRLu, rozkładał swój autentyczny strunowy instrument. Ostatnie miejsce we Wschodniej Europie, gdzie za kilka złotówek, za piwo, jeśli akurat dowieźli, albo talerz flaków ze smażalni naprzeciwko można było usłyszeć biegle wydzwonione młoteczkami Boże, caria chrani. Znacie mój Park lodowy z płyty Heli or Me? Nie znacie? Właśnie robię tam podobny numer, też na prawdziwych cymbałach, nie na żadnym pieprzonym elektrycznym samograju… Wieczorem tłok na molo, rejwach i brak miejsc w poniemieckim bunkrze przerobionym na knajpę „Grota”, gdzie pito sprowadzone cudem jakimś do Giżycka białe czeskie wino. Kiedy przed północą szliśmy już do domu z moim przyjacielem Grzegorzem, który wiele lat później zaginął bez wieści w Paryżu, albo z moim drugim przyjacielem, Wojtkiem, który wiele lat później został dziennikarzem, a potem wyjechał, podobnie jak ja, otaczały nas przyciszone głosy, szelesty i tajemnicze pomarańczowe świetliki papierosów. Ktoś grał na gitarze Lady in Black, ktoś patrzył w gwiazdy, co wcale nie jest zajęciem ani durnym, ani pretensjonalnym, nawet gdy dawno już się nie ma siedemnastu lat. Szukano się, nawoływano, rozpalano ogniska, których płomień powtarzała ciemna woda. Byłem pełen zazdrości, rozczarowań, podrażnionej dumy. Byłem pełen nienawiści do samego siebie, przerażony oglądałem się w lustrze – mały, szeroki, z odstającym tyłkiem i trójkątną gębą, kostropatą od trądziku. Na mnie nikt nie czekał w mroku, nie ściskał za rękę, nie pachniał i nie muskał włosami, nie chciał, żebym został dłużej. Im więcej ludzi widziałem na plaży, w dyskotekach, w letnich ogródkach i barach, im piękniejsze dziewczyny obojętnie spoglądały z żaglówek płynących pod zwodzonym mostem na ulicy Moniuszki, tym bardziej czułem się w moim mieście śmieszny, samotny, poniżony. Ciężko przeżywałem młodość, była jednym węzłem niepokoju, niespełnienia i tęsknoty.

Jesienią Giżycko pustoszało. Jeszcze tylko studenckie imprezy żeglarskie we wrześniu – ostatnie podrygi lata, i już, już nadchodziło to, co nieuchronne. Wielkie kłody obwieszały pomieszczenia przystani i portu, handlarze zwijali stragany, zabijano gwoździami budki. Wiatr od Niegocina spłukiwał z powietrza smród smażonych ryb, zastępował go błotną wilgocią i zgnilizną opadłych liści. W mieście spotykałem tylko same znajome twarze. Znowu pojawiali się, przebudzeni z letniego snu, zwyczajni ludzie; zakatarzeni, z teczkami i siatkami, biegający po pustych sklepach, aby zaspokoić przyziemne potrzeby.

Codziennie rano wlokłem się półprzytomny do czerwonego gmachu liceum przy alei l. Maja, po drodze, za pawilonem warzywniczym wypalałem philip morrisa z plastikowej paczki, dla szpanu kupowanej za bony w peweksie. Uczyłem się kiepsko, byłem tępy i roztrzepany, z matematyki, z fizy w ogóle niczego nie kapowałem. Nauczyciele stawiali mi tróje z minusem, żeby nie robić przykrości ojcu i polonistce. Polski to co innego. Znałem na pamięć Wojaczka, czytałem Iredyńskiego, Głowackiego, Pastuszka, pani w kiosku koło dworca zawsze trzymała dla mnie pod ladą „Nowy Wyraz”. Najlepsze były jednak przerwy. Albo paliliśmy papierosy w kiblu, albo gapiliśmy się na dziewczyny z innych klas, co o wiele bardziej wolałem robić. Spacerowały korytarzem po dwie, po trzy, rozmawiały lekko i cicho, nie zwracały na nas uwagi, a jeśli już, to patrzyły szklanym, niewidzącym wzrokiem. Można się było tylko domyślać intrygujących kształtów pod długimi spódnicami, bo, niestety, pierwsza fala mody mini zanikła długo przedtem, można było marzyć o dotyku włosów, gładkości skóry, upajać się z daleka samą ich obecnością, u napalonych kilkunastoletnich osobników powodującą drżenie ust, pocenie rąk i odruch jąkania. Dziewczyny w tym smutnym kraju były zawsze zjawami z innego świata. Ich ciuchów nie widziało się w przaśnych odzieżowych sklepach handlu detalicznego, zapachów nie kupiło się w żadnej państwowej perfumerii, ich zgrabne postacie przypominały wycinanki, które jakiś wariat wkleił nie do tego, co trzeba, albumu. Halina, Gośka, Ewa, Bogusia Pawłowska, już nie pamiętam… W ogóle nigdy chyba nie było tak pięknych kobiet, jak w latach siedemdziesiątych. Miękkich, urokliwie zamkniętych w sobie, otoczonych mgiełką niedopowiedzeń. Ich stroje podkreślały, a nie deformowały, makijaż odkrywał nieznane, a nie nakładał maski. Kiedy dziesięć, dwadzieścia lat potem musiałem patrzeć na ordynarne, potatuowane babska, łyse szantrapy, kanciaste w ruchach i rzucające miechem jak wozak od węgla, miałem wrażenie raju utraconego i potoków gnoju zalewających Matkę – Ziemię. A one wydawały się nam mądre i delikatne, i przy tym chłodne, nieprzystępne, świadome odwiecznych kobiecych tajemnic, mające zawsze w zapasie nieskończone pokłady lekceważenia i ironii dla zaślinionego palanta, pożądliwie przestępującego z nogi na nogę. Niczego jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy. Nie wiedzieliśmy, że istnieją kruche granice, na których kończy się obojętność, a zaczyna szaleństwo, że trzeba być wybrańcem, szczęśliwcem i zdobywcą w jednej osobie. Zastanawialiśmy się, jak w ogóle jest możliwe to, co oglądaliśmy z uciskiem w kroku na zamazanych zdjęciach pornograficznych, kopiowanych amatorskim powiększalnikiem z wytłuszczonego duńskiego pisemka w piwnicy u Zbycha Dygasa.

Wszystkie tak szybko wyjeżdżały. Przychodziła matura, kończyło się krótkie lato, zakurzone pociągi uwoziły je ze stacji, gdzie jezioro prawie że podchodzi pod tory, do Gdańska, Warszawy, Poznania, czasem jeszcze dalej, zupełnie daleko. Niektóre bez kompleksów zdobywały świat za pomocą jakichś niebywałych, sobie tylko znanych czarodziejskich sztuczek, zupełnie niemieszczących się w głowie człowiekowi utopionemu w tamtej rzeczywistości. Pewnego razu, kiedy już sam załapałem się na swoje nieszczęsne studia, spotkałem tuż przed Bożym Narodzeniem Jagodę Czerpień, w szkole poważną olimpijkę z kilku przedmiotów, ciemnowłosą, dystyngowaną, tonem głosu i brązowymi iskierkami spod zmrużonych powiek wprawiającą w zmieszanie nawet szurniętego Bambusa od bioli.

– Cześć, co u ciebie? Co robisz? – pytała z posągowym uśmiechem.

– Ja? Studiuję – podniosłem na potwierdzenie torbę wypchaną brudnymi koszulami, bo akurat przyjechałem do domu i szedłem z dworca.

– Gdzie?

– W Bydgoszczy. A ty? – W Stanfordzie.

Jesienią niebo nad Giżyckiem wyglądało jak zrobione z pakuł i waty szklanej, a słońce, jeśli czasem zaświeciło, nabierało koloru słomkowej herbaty. W ponure, wietrzne niedziele łaziliśmy z Grzegorzem i Wojtkiem po wyludnionych ulicach, gapiąc się na wystawy, ozdobione najczęściej malowanymi na żółto liśćmi ze styropianu, szukając znajomych, naiwnie wierząc, że coś się wydarzy. Jeśli tylko była

forsa, siadaliśmy w kącie kawiarni „Ekran” i ukradkiem, żeby nikt nie powiedział starym albo nie doniósł do szkoły, pociągaliśmy skręcający gębę bułgarski riesling, ewentualnie tegoż samego pochodzenia koniak „Slanczew Briag”. Nikt z nas nie pił piwa, zresztą, najczęściej go nie było, a jeżeli już, to smakowało kapustą i zgniłymi kartoflami. O żywcu i okocimiu tylko się słyszało legendy, jakie one wspaniałe, prawie jak heineken z pewexu, nie?

Nieposkromione pragnienie kobiecego towarzystwa pchało mnie w stronę koleżanek z klasy. Wieczorami przychodziłem do Anki, Bożeny, Jolki. Były nieładne i sympatyczne, uwielbiały długie rozmowy, znały się na dowcipach i dużo czytały. W ich ciepłych pokojach, pachnących świeżo upraną wełną, paliły się małe lampki albo zwieszały nastrojowe abażury, jedną ścianę zajmowały doniczki z begoniami i paprociami wetknięte w kwietniki z czarnego drutu, drugą zwykle biblioteczka, rzędy kolorowych grzbietów za szkłem. Kawa „Orient” parowała znad włocławskich fajansów, zeszyt od matmy, pretekst wizyty, leżał nietknięty, a my siedzieliśmy do późna i zawsze mieliśmy o czym gadać. O życiu i miłości, o Sylwii Plath i Borgesie, o nowym filmie z Dustinem Hoffmanem, o tym, co Maciek Gałązka opowiadał o RFNie i co tam podobno można kupić w normalnym sklepie spożywczym. Czuliśmy już całą niedookreśloność epoki Gierka i nie wiedzieliśmy, jakie naprawdę jest to nasze życie; czy takie, jak mówiła „Wolna Europa”, czy takie, jakie nam się wydawało, że jest, kiedy latem wybiegaliśmy z domu prosto w objęcia słonecznego poranka, wskakiwaliśmy na rower albo pływaliśmy pod żaglem z łoskotem spienionej wody bijącej o burty. Warto było po tych rozmowach wracać nocą z drugiego końca miasta, gdzieś z Konopnickiej albo Jagiełły, przeskakując od jednej latarni do drugiej, z rękami w kieszeniach i postawionym kołnierzem, łapiącym wilgotny wiatr. Zauważyłem już wtedy, że największą radość sprawia mi oderwanie od świata i że tam właśnie znalazłem oazy, w których mogłem schronić się przed samym sobą. Później, kiedy tylko raz na rok przyjeżdżałem do Giżycka, ktoś opowiadał mi o tych dziewczynach. Jedna została aptekarką, druga nauczycielką, trzecia wyszła za mąż za Włocha. Widzieliśmy się nawet gdzieś, kiedyś, nie mieliśmy już sobie nic do powiedzenia.