Выбрать главу

Poza tym zajmowałem się leżeniem i słuchaniem muzyki. Ojciec kupił nam magnetofon ZK120, dorobiłem do niego kolumnę ze starego głośnika od radia, który oprawiłem w cztery deski, obciągnąłem kraciastą szmatą i ustawiłem na szafie. W ten sposób mogłem odsłuchiwać to, co w „Trójce” puszczali Kaczkowski i Mann, i co, ślęcząc przy odbiorniku „Fagot”, skrupulatnie nagrywałem, układając porządek dnia według czasu nadawania Muzycznej poczty UKF, Mini – Maxu, Bielszego odcienia bluesa. Mówię serio, zdechłbym bez hardrocka.

Wyobraźcie sobie, że wcześniej, jeszcze w podstawówce, muzyki nienawidziłem serdecznie, szczerze i ze wszystkich sił, jak najgorszego wroga. Moja wychowawczyni pod koniec pierwszej klasy powiedziała matce, że mam słuch lepszy niż inni, ładnie śpiewam, nie powinno się tego zmarnować. Matka, niewiele myśląc, zaraz we wrześniu zapisała mnie do szkoły muzycznej, stary przywiózł z Olsztyna skrzypce, a za parę dni żołnierze wtachali do mieszkania pianino, które przedtem stało w klubie garnizonowym. Od tej pory zaczęła się golgota. Codziennie po lekcjach musiałem biegać do starej willi o oknach wychodzących na tory kolejowe i na Niegocin. Tam były następne lekcje, czyli teoria i zajęcia z instrumentów, przerywane gwałtownym hałasem osobowych i pośpiesznych, mknących w stronę Ełku albo w przeciwną – w szeroki świat. Podczas gdy moi koledzy bawili się w wojsko na podwórku, strzelali z procy do słoików albo kapslami grali w Wyścig Pokoju, ja zapełniałem kolejne pięcioliniowe zeszyty, męczyłem się nad solfeżem, przegrywałem nudne jak żelatyna kawałki, które zadawał profesor. „Profesor” to był stary Hauptfeld z Wilna, w szkole tylko jego tak tytułowano. Gdy złapał na jakiejś omyłce, niepodciągniętej nutce, takcie nie dość dokładnie wyszlifowanym w domu, łajał szpetnie nie tylko delikwenta, ale całą żeńską część jego rodziny, i walił smykiem po uszach, aż świszczało. Trafiał bezbłędnie, mógłby świetnie grać w golfa. Po paru miesiącach zauważyłem, że najbardziej dręczył właśnie mnie. Innym odpuszczał, machał ręką, w lepszym humorze nawet wcześniej zwalniał do domu. Ze mną siedział zawsze dłużej, niż trzeba, robił małpie miny, wściekał się i wrzeszczał, plując przy tym naokoło, bo nie miał zębów. Męki przeżywałem już na kilka godzin przed lekcją, trzęsły mi się ręce i zbierało na wymioty. Życzyłem mu nagłej śmierci, modliłem się o koniec świata albo żeby choć jeziora wystąpiły z brzegów i zalały ulice, żebym ciężko zachorował, żeby stało się cokolwiek, co by mi przeszkodziło tam iść. Później, kiedy trochę podrosłem i nieśmiało zagadywałem profesora o to czy o tamto, spostrzegłem, jak niesłychanie był zacofany. To już nie gabinet figur woskowych, nawet nie muzeum, to era proterozoiczna! Mówił: „Wszystko powiedziano do końca, wszystko napisano, dziś komponowanie to czysty absurd, trzeba tylko ćwiczyć i ćwiczyć, doskonalić, drążyć w głąb, wydobywać, jedynie tędy prowadzi właściwa droga artysty, a kto myśli inaczej, jest zwykłym kretynem i nieukiem”. Prawdziwa muzyka kończyła się dla niego gdzieś na Manierze i Brahmsie, już Ravela nazywał „bezczelnym złodziejem”, Gershwina „beztalenciem i klezmerem z cyrkowej budy”, Szymanowskiego „cwanym dupkiem”, „góralczykiem ukraińskim” bądź „zasmarkanym folklorystą”. Hindemith, de Falla, Bartok w ogóle dla niego nie istnieli. Jeśli wymawiał słowo „jazz”, to tak, jakby za chwilę miał dostać ataku padaczki, a już nazwy The Rolling Stones, Pretty Things czy nasze poczciwe Tajfuny albo Czerwone Gitary nawet nie przeszłyby mu przez gardło. Musiał być rzeczywiście bardzo stary, zmarł pod koniec lat sześćdziesiątych, podobno miał za sobą wielką przeszłość artystyczną, przed wojną grał duety z Pawłem Kochańskim, rzekomo akompaniował Kiepurze, pisał muzykę do słuchowisk radiowych. Może umierał szczęśliwy, może w Giżycku znalazł to, czego ja nigdzie nie znalazłem? Nikt na dobrą sprawę nie wie, o czym myślał, nikt go naprawdę nie znał. Starsi pamiętali tylko, że zjawił się w mieście jeszcze przed końcem wojny, wysiadł z pierwszego transportu. Był zupełnie bez rodziny, zajmował niewielki pokój na strychu szkoły. Ludzie mówili, że została po nim tylko przedwojenna maszynka do kawy, skrzypce nieokreślonej marki, dwa ubrania i kilka wydawnictw nutowych. Uważałem Hauptfelda za przyczynę wszystkich swoich nieszczęść, ale póki żył, trzymał mnie w kupie, ściskał do krwi jak hiszpański but. Buntować się naprawdę zacząłem dopiero, kiedy umarł.

Postanowiłem zatem przede wszystkim unicestwić narzędzie tortur – zniszczyć skrzypce. Gdy nikogo nie było w domu, porządnie trzasnąłem nimi o podłogę. Gryf, czyli podstrunnica, pękł, złamał się podstawek. Rycząc, opowie

działem potem matce, że ćwiczyłem przy otwartym oknie, położyłem skrzypce na chwilę na parapecie, bo zadzwonił listonosz, wiatr dmuchnął i zleciały z drugiego piętra. W niczym to jednak nie odmieniło mojej doli. Ojciec znalazł w Gdańsku zakład lutniczy, a ponieważ naprawa wlokła się i wlokła, pożyczyli mi ze szkoły inny, gorszy instrument. Wkrótce znowu spędzałem popołudnia, tępo ciągnąc po strunach pod okiem nowej nauczycielki, choć młodej, to brzydkiej i sfrustrowanej; nie pamiętam już, jak się nazywała. Postawiłem wszystko na jedną kartę i chciałem zadziałać tak, żeby mnie wyrzucili. Przestałem chodzić do szkoły. Skumplowałem się z niejakim Żemkiem i niejakim Rybakiem, uczniami klasy specjalnej. Futerał ze skrzypcami chowaliśmy do nieużywanej kolejowej budki z zardzewiałej blachy, a sami paliliśmy rozkruszone klubowe w krzakach nad jeziorem, zaraz przy stacyjnych magazynach, albo lataliśmy po odstawionych na bocznicę pustych wagonach. W takim wagonie przeżyłem pewien rodzaj inicjacji seksualnej. Nakryliśmy konduktora z konduktorką. Grube udziska okraczone wokół pleców w mundurowej kurtce, zadarte łydki, pantofle zetknięte czubkami w powietrzu niczym gotycki łuk nad pryszczatym męskim tyłkiem, stękanie i charczenie, dwie konduktorskie czapki, dwie konduktorskie torby i flaszka po jabłecznym wermucie „Wigraszek” na siedzeniu obok. Staliśmy osłupiali w drzwiach przedziału, a potem ryknęliśmy śmiechem. Gonił nas czerwony, zasapany, wyzywając ordynarnie i zapinając w biegu spodnie. Moje kolejowe przygody przerwał patrol żołnierzy, który stary specjalnie posłał, kiedy nauczycielka zawiadomiła, że nie pojawiłem się w klasie od dziesięciu dni. Dostałem wtedy solidnie po pysku, matka płakała, musiałem przysięgać i dawać uroczyste słowo honoru. Niby się uspokoiło, ale za dwa tygodnie i tak wróciłem na bocznicę. Historia powtarzała się parę razy, bicie było coraz dotkliwsze, dopóki dobry los nie przyszedł mi z pomocą. Po prostu – z blaszanej budki zginęły skrzypce, ktoś przyfilował, zwinął je i znikł w sinej dali. Nie pamiętam, ile awantur, ile ciosów mnie to kosztowało, jak długo trwały rodzinne debaty; najważniejsze, że zdecydowali ostatecznie dać mi święty spokój z muzyką. Odetchnąłem, ale długo nie mogłem znieść niczego, co miało linię melodyczną, rytm i harmonię. Nawet w kościele, gdy zagrały organy, zamiast doznawać duchowego ukojenia, widziałem krzyżujące się nade mną klucze wiolinowe, brzuszki bemoli i chorągiewki ósemek. Spokojnie skończyłem siódmą klasę, ósmą, poszedłem do liceum. Nigdy więcej nie zaglądałem na bocznicę, unikałem nawet chodzenia w tamtą stronę.

W drugiej klasie liceum wybuchła purplemania. Wszyscy wyrywali sobie z rąk pocztówki dźwiękowe z Pijawką, mdleli przy ekstatycznym krzyku Gillana. Mówili z wypiekami, że jeszcze nikt nigdy nie zagrał niczego tak obłędnego i mocnego (nie istniało słowo „odlotowy”!), czatowali przy radiu z magnetofonami, bo posiadanie prawdziwej, przywiezionej „stamtąd” płyty Deep Purple było wtedy cudem większym niż odkrycie życia w kosmosie. Trzeci Program powoli sączył nagrania – a to Oko demona, a to Into the Fire, Child in Time, Highway Star. Jakieś pismo, bodajże „ITD.”, wydrukowało zdjęcie grupy, wiadomość rozeszła się błyskawicznie, za piętnaście minut w żadnym kiosku nie było już ani jednego numeru. Na przerwach z nabożeństwem oglądano potem niewyraźne obrazki, przedstawiające pięciu długowłosych facetów w cylindrach, dyskutowano o dzikich gitarowych solówkach Blackmore’a, nawet o poszczególnych uderzeniach w bębny Paice’a. Nie dawałem się w to wciągać, uciekałem od tych ludzi, dźwięków, grania, wyrazów i określeń, które się z nimi wiązały. W dalszym ciągu nienawidziłem z pełnym przekonaniem. Ale i na mnie przyszła pora. Kiedyś Wojtek, ten, co później został dziennikarzem i wyjechał, tak samo jak ja, zapominając widocznie o moim obrzydzeniu, puścił mi Fools, wiecie, z Fireballa. To było jak amok, jak kwas, jak torpeda. Wahałem się, broniłem, jednak nic dotąd w muzyce nie zrobiło na mnie takiego wrażenia, żadna inna kompozycja, żadna harmoniczna konstrukcja nie potrafiła wtargnąć do środka tak głęboko, rozpłynąć się wzdłuż kości, sprowadzić pełen sprzeczności stan, w którym roznamiętnienie graniczyło z pewnością siebie i poczuciem mocy. Najpierw lejące się, rozmodlone organy, a potem ten potężny gitarowy riff – nagły wystrzał przy uchu, zrywający na równe nogi, aż do bólu świdrujący szczęki, i głos Gillana, ostentacyjny, pełen wściekłości i patosu, jakby śpiewał ostatnią pieśń ostatniego człowieka. Wreszcie wiolonczela grająca we mgle, snująca melodię ponurą jak ciemne opary; po uniesieniu i szaleństwie wzbierała gdzieś w środku rzeka skrywanych przed ludźmi łez, wypełzał na twarz grymas tkliwości, żalu nad sobą. Słuchałem tego kawałka trzydzieści, czterdzieści lat później i śmiałem się w kułak, ale wtedy naprawdę tak myślałem i czułem.

Od tej pory wchodziłem w muzykę coraz głębiej, musiałem przeżywać ją bardzo intensywnie, nazwy grup, nazwiska instrumentalistów zapisywały się w pamięci same, bez mojego udziału. Rock zaczął zastępować mi ojca i matkę, dziewczynę i przyjaciela, religię i Pana Boga. Dostawałem bańki w szkole, Magda, Gośka i Grażyna z 111 B kolejno szydziły z moich zalotów, widziałem śledzące mnie widmo śmierci, nie dawały mi wytchnienia przeczucia najokropniejszych klęsk, jakie tylko może podpowiedzieć wyobraźnia siedemnastolatka. Wystarczyło jednak zamknąć drzwi, przekręcić srebrną gałkę ZK120, który akurat dostałem, i już łan Gillan, Gary Brookerjustin Hayward, Greg Lakę odwozili do krain, gdzie nie ma matmy i fizy, poszarzałych z beznadziejności poranków, tłumków przytupujących w śniegowym błocie pod sklepami mięsnymi i akademii ku czci Rewolucji Październikowej. Zauważyłem, że nie tylko ja kocham tę muzykę, ale ona kocha mnie również. Wszystkie moje wątpliwości zostały rozstrzygnięte, wszystkie pytania znajdowały odpowiedź, lęki uspokojenie. Zapełniałem coraz to nowe szpule taśm i miałem tylko jedno pragnienie: słuchać, słuchać i słuchać z zamkniętymi oczami. Mocne, soczyste brzmienia Deep Purple, Wishbone Ash, Budgie, Jethro Tuli, łoskot bębnów, skowyt gitar, tony klawiszy i fletów były jak miękkie maty, jak grube pokrowce chroniące mnie przed kaleczeniem się o pełne zadziorów krawędzie rzeczywistości. Byliśmy dziećmi dziwnej kultury, niewiele rozumiejącymi, a pewnymi siebie. Liczyły się tylko hardrockowe klimaty. Numery Beatlesów uważaliśmy wtedy za ugrzecznioną muzyczkę dla życiowych oportunistów, Stonesi cuchnęli nam komercją i starzyzną. Doorsów słuchałem ze zdartego longplaya u kumpla, Maćka Gałązki, zażenowany staroświeckim brzmieniem, podobnym do dancingowego ansamblu z hotelu „Wodnik”, którego popisy głuchym dudnieniem rozchodziły się w sobotnie noce po uśpionym mieście. Żyliśmy swoją muzyką na przekór światu, garnącemu się już do wielkich dyskotek, karaibskich rytmów, fryzur błyszczących od brylantyny, do szaleńczej zabawy i objęć nadbiegającego tanecznym krokiem Johna Travolty.