Выбрать главу

Szczególnie ruszały mnie przebrzmiałe brytyjskie kapele lat sześćdziesiątych, Herman’s Hermits, The Hollies, The Troggs, dawna liverpoolska scena – Gerry and Pacemakers, Merseybeats, Searchers, dźwięczne, surowe gitary bez elektroniki, chórki, płaska, ale za to żywa perkusja, nagrywana zwykłym mikrofonem przez przepierzenie z desek. W ogóle podniecało mnie w sztuce osiąganie prostych wzruszeń, do czego trzeba raczej czułości niż wyrafinowanego smaku. Dlatego słuchałem też starych kalifornijskich grup – HotTuna, Iron Butterfly, Steppenwolf. Aha, wiecie, że lider i Steppenwolf to nasz krajan? Nikt nie wie. John Kay, prawdziwe nazwisko Joachim Krauledat, urodzony w Tylży rok przed końcem wojny, w 1944, cudem uratowany. Już widzę tłum, uciekający przed Sowietami po lodzie przez Zalew Kuroński, zadymkę, trupy ludzi i koni w śniegu, matkę, ostatkiem sił dźwigającą owiniętego kocem niemowlaka; jak przystaje; i nasłuchuje, czy przyszły gitarzysta od szaleńczych riffów w Born To Be Wild jeszcze oddycha. To przecież niesamowite: z Tylży do Los Angeles, z Prus Wschodnich do Kalifornii, do filmu Easy Rider, do hippiesowskich komun na obrzeżach pustyni Nevada. „Przyszedł na świat w Atlantydzie Północy, zamieszkał w Atlantydzie Miłości” powiedziałby jeden mój znajomy poeta.

Nigdy w życiu nie przeżyłem niczego niezwykłego, niewytłumaczalnego, ale o jednej rzeczy muszę wam opowiedzieć. Gdyby mnie kiedyś namówili na pamiętniki, koniecznie bym to opisał. Teraz za późno. Słuchając muzyki, przekładałem sobie brzmienia na kształty i kolory. Organy to były brązowe chmury, fortepian – gęste, białe krople, gitara – rozwlekłe smugi podobne do srebrnego dymu, bębny kojarzyły mi się z wielkimi szarymi plamami albo pękami iskier, gdy zagrały talerze. Wyobrażałem sobie też ludzi i krajobrazy. Kiedyś przyczepiły się do mnie na długo dwa już wtedy stare numery The Hollies, takie sobie pioseneczki z lat sześćdziesiątych – Bus Stop i On a Carousel. Leżałem przy zgaszonym świetle na swojej kozetce w Giżycku, puszczałem tę taśmę raz po razie i miałem przed oczami ciemny, mokry poranek w przemysłowej dzielnicy jakiegoś angielskiego miasta. Z domu o murach sczerniałych od fabrycznych wyziewów i o trzech nadmiernie wysokich kominach, drażniących zachmurzone niebo, wychodziła dziewczyna epoki, podobna do Anity Pallenberg i Mariannę Faithfull, seksualnych bogiń młodego Jaggera. Najpierw z odrazą patrzyła w górę, potem wstrząsała jasnymi, prostymi włosami i otwierała parasol. Mijała mnie blisko, tak że nieomal czułem ruch powietrza, widziałem pojedyncze krople deszczu spływające po fałdach krótkiego, błyszczącego płaszcza, prawie słyszałem rytm, pośpiesznie wybijany obcasami lakierowanych butów, opinających zgrabne nogi aż do kolan. Jeszcze świeciły latarnie; przechodziła przez żelazny mostek nad kanałem, po drugiej stronie zbiegała ulicą do przystanku, zatrzymywała się koło skrzynki pocztowej, podobnej do czerwonej beczki. Po chwili nadjeżdżał autobus i znikała na jego tylnym pomoście. Później ten obraz pojawiał mi się nagminnie i nachalnie, kiedy tylko usłyszałem choć kilka taktów Holliesów, parę uderzeń w struny Nasha albo Hicksa. Rzadziej podpatrywałem ją przez okno. Wydawało mi się wtedy, że unoszę się i faluję na wysokości pierwszego piętra. Jej wieczory były krótkie, każdy taki sam. Wracała zmęczona, przynosiła sobie filiżankę herbaty z biszkoptem i zastygała bez ruchu w wytartym zielonym fotelu. Przed snem krzątała się po wynajętym pokoiku, włączała żelazko albo od razu rozwieszała ubranie na następny dzień. Chodziła wcześnie spać. Siedząc w łóżku, suszyła jeszcze włosy, czesała grzywkę, malowała paznokcie. Blask nocnej lampki wygładzał miłą, trochę pyzatą buzię, plamę morelowego światła na tle nieładnej tapety w trójkąty, koła i romby. Zanim zasnęła, przerzucała od niechcenia kilka stron jakiegoś grubego, kolorowego magazynu. Czułem, że jest mi bliska, czasem podnosiła oczy znad reklamy balsamu do kąpieli „Najadę” lub najnowszej perłowej szminki Heleny Rubinstein – i patrzyła na mnie.

Z dziesięć lat później, w osiemdziesiątym szóstym, kiedy w kraju byłem już na absolutnym topie, podpisaliśmy kontrakt płytowy z angielską firmą Miracle. Warszawką aż zatrzęsło. Nie dość, że Zachód, to do tego jaki! Najprawdziwsza Anglia, porządne studio, realizatorzy – fachowcy, profesjonalna reklama, mocne wejście na rynek jako pierwszej grupy z sowieckiego bloku. Rockmeni dzwonili z gratulacjami, a za plecami opowiadali, że generał SB Jerzy Poręba to drugi mąż mojej ciotki, a Bakon, nasz basowy, obraca wnuczkę pewnego członka Biura Politycznego, tego samego, którego pan Dudko, sąsiad z Giżycka, nazywał „Smutnym Diabłem”. Ta ostatnia plotka akurat nie była do końca nieprawdziwa. Cztery popołudnia trwały negocjacje z dwoma wyluzowanymi Anglikami w barku hotelu „Yictoria”, pół godziny wypełnianie pięknie drukowanych dokumentów, nieco dłużej czekanie na paszporty. Wreszcie wyjechaliśmy. Na miejscu okazało się, że cała sprawa cuchnie hucpą i siarą. Materiał mieliśmy zrobić nie w ciągu miesiąca, ale trzech tygodni, i nie w Londynie, ale w Manchesterze. Miracle nie był wcale, choć nam to wmawiano, jedną z tych modnych wtedy, małych, niezależnych wytwórni, jak 4AD, tylko prowincjonalną spółką, handlującą pocztówkami, długopisami i rozbieranymi kalendarzykami dla mocniej napalonych klientów. Ze studia, bardzo zresztą przeciętnego, ciągle musieliśmy wychodzić, bo obsługiwało też lokalną stację radiową. Szkoda gadać. Z całego skleconego w nerwach materiału wydali tylko singla, i to najwyżej jakieś trzysta sztuk. Rzecz jasna, zapłacili; po dwieście pięćdziesiąt funtów plus utrzymanie, jak przewidywał kontrakt. Później ktoś nam powiedział, że chodziło o wielki przekręt, o gruby szmal na propagowanie kultury Europy Wschodniej, który wydębili z funduszu EWG, a z nas zrobili sobie listek figowy. W każdym razie na nagrania do Manchesteru dojeżdżaliśmy codziennie autobusem z Congleton, miasteczka oddalonego o dwadzieścia kilometrów, gdzie nas umieścili w motelu, pewnie najtaniej, jak tylko było można. Autobus zjeżdżał z głównej szosy, wkręcał się w uliczki przedmiejskich dzielnic, zatrzymywał na niezliczonych przystankach.

I już za pierwszym razem zauważyłem t o miejsce. Najpierw przemysłowy kanał z czarną, stojącą wodą i popękanymi ze starości betonowymi nabrzeżami, potem żelazny, kratownicowy most i wreszcie ten sam dom na zakręcie, brzydki, bez stylu, ale z trzema nieproporcjonalnie wysokimi kominami, nadającymi mu wygląd archaicznego parowca.

Zdębiałem. W uszach zabrzmieli mi The Hollies. Czasem, pierwszy raz chodząc po obcym mieście, człowiek nagle, oniemiały i zdziwiony, uświadamia sobie, że kiedyś już patrzył w tę samą perspektywę ulicy, że dobrze znany mu jest jakiś mijany szczegół: cudaczny balkon, rzucająca się w oczy brama albo kształt wieży kościoła. Déjà vu. Ze mną było tak samo. Dwa razy na dzień wgapiałem się w kratownice mostu, w dom, jego trzy kominy oraz podnoszone, angielskie okna, lśniące bielą framug i ram; szczególnie to na piętrze, po prawej. Patrzyłem na nie rano i w drodze powrotnej, starałem się przeniknąć, zapamiętać każdy punkt tego obrazu; porównywałem. Czy tak materializowała się wyobraźnia szajbniętego młodzieńca, podniecona paroma gitarowymi akordami? Czy może muzyka zdolna jest przenosić treści, których nikt dotąd nie zauważył i dopiero ja je odkryłem? „Bzdury – uspokajałem się. – Świat, tkanka życia to tylko przypadki, zbiegi okoliczności i nic więcej. Czasem nie można ich łatwo, od razu wyjaśnić i wtedy zaraz przychodzi do głowy jakaś mistyka, niezwykłość”. Postanowiłem za wszelka cenę, choćby pod najgłupszym pretekstem dostać się do środka. Nie wiem, po co. Może chciałem się upewnić, że spraw niewytłumaczalnych i dziwnych po prostu nie ma? Chyba tak. Przy końcu pobytu, podczas kolejnej przymusowej przerwy w studiu, wyciągnąłem na piwo naszego tłumacza, syna Polaków z wojennej emigracji. Pub znajdował się niedaleko domu, po trzech kolejkach przyświrowałem trochę i wyszliśmy pooddychać świeżym powietrzem, akurat w tamtą stronę. Udawałem lekko naprutego, była wiosna, słońce przypiekało, wywijałem skórzaną kurtką, opowiadałem kawały – pełny luz, rocker na odjeździe. Szczęście mi sprzyjało. W ogródku, tuż przy wejściu, jakiś dobrze posiwiały facet, taki Pan Musztarda w sraczkowatej kamizelce, skopywał kwietniki. Nie namyślając się, zaczepiłem go przez płot. O dziwo, wcale nie leciał dzwonić po policję, że naruszam jego prywatność. Wytarł czoło, oparł się na szpadlu, wyraźnie miał ochotę pogadać. Mój towarzysz, przerażony, odciągał mnie za rękaw, ale w końcu musiał tłumaczyć. Nawijałem, co ślina na język przyniosła, nawet głupi by nie uwierzył. Że jestem Czechem zamieszkałym na stałe w Urugwaju, że bliska przyjaciółka moich rodziców, właściwie prawie ciocia, obecnie obłożnie chora, bezdzietna wdowa, prosiła mnie, abym będąc w Anglii, zrobił jej przyjemność i sfotografował przy okazji różne miejsca związane z jej dzieciństwem i młodością, że na pewno dwadzieścia lat temu mieszkała w wynajętym pokoju przy tej ulicy, ale, pech chciał, zgubiłem na lotnisku notes z adresami i nie pamiętam, czy tu, pod numerem 12, czy dalej, pod 22. Nie wiem, co tłumacz zrobił, żeby przedstawić moje wywody w miarę sensownie, bo Angol, zamiast poszczuć mnie psem, cierpliwie słuchał i potakiwał głową ze zrozumieniem. Odpowiedział, że istotnie, najpierw jego starsza siostra, a potem on prowadzili tu kiedyś mały pensjonat, od wojny do końca lat sześćdziesiątych, kilka pokoi na górze. Potem brakowało chętnych, pokoje były wprawdzie tanie, ale niewielkie, bez wygód, nikt już nie chciał mieszkać w takich warunkach i w takiej dzielnicy. Raczej nie przypomni sobie konkretnej osoby, przez pensjonat przewinęło się wiele kobiet i mężczyzn, pojawiali się i odchodzili.

Wymyśliłem na poczekaniu jakieś głupie nazwisko, jakąś Mary Smith bodajże albo Elizabeth Brown. Oczywiście, nic mu nie mówiło. Nie miał też ksiąg, zabrała je siostra, likwidując interes.

Wtedy zacząłem opisywać moją zjawę od The Hollies. Dokładnie, klatka po klatce, tak jak wam przed chwilą,

jak na zwolnionym filmie. Z przerażeniem spostrzegłem, że marszczy brwi, że coś mu świta, że zaczyna kojarzyć.

„/ think so – powiedział spokojnym głosem, a pode mną aż nogi ugięły się w pałąk. – Chyba pamiętam kogoś takiego, przynajmniej o podobnym wyglądzie, chociaż wszystkie białe dziewczyny tak wtedy wyglądały. Nazwiska, niestety, nie. Na pewno pracowała jako pomoc dentystyczna. Mieszkała dwa lata, może trochę mniej. Sześćdziesiąty siódmy? Ósmy? Nie wiem. Małomówna. Zamieniłem z nią wszystkiego z dziesięć słów. Porządna. Z domu do pracy, z pracy do domu, żadnych gości. Zresztą, to był pensjonat, nie burdel, to nie dzisiejsze czasy – splunął. – Pamiętam ją właściwie tylko dlatego, że wyprowadziła się nagle, bez wypowiedzenia, w środku tygodnia. Nie mówiła dokąd. Przyjechał po nią jakiś młody człowiek. A może to nie po nią? Nie wiem. Zabrała tylko ubrania, miała jeszcze wpaść po resztę rzeczy, jakieś drobiazgi. Nie przyszła, nigdy jej już nie widziałem. Ale te rzeczy leżą wciąż u mnie, proszę, może rozpoznasz i nareszcie zabierzesz, lepiej po tylu latach niż wcale”.