Sąsiad ziewnął kilka razy, podniósł się ze zgrzytem sprężyn i usiadł na łóżku, dyndając bosymi nogami. Miał szkarłatny dres, siwe włosy zaplecione w kucyk i rześkie spojrzenie. Wyglądał najwyżej na siedemdziesiąt lat, na pierwszą starość.
– Pan Irek, słyszałem… – zagadał, przytrzymując rurkę nadal sterczącą z nosa, zakończoną spłaszczonym pojemniczkiem, który akurat wpychał sobie do kieszeni. – Bartek jestem! – z miejsca przeszedł na „ty”.
Przewrócił się na bok i podał mu czubki palców lewej dłoni, lękliwie wystawiając ją spod koca.
– Nie mogę nic jeść – poskarżył się.
– No widzisz, ale mówić możesz. Wczoraj, jak cię przynieśli, nic, kurczę mać, nie reagowałeś, chociaż miałeś oczy cały czas otwarte. Już się wydawało, że jesteś mente kaptus.
– Jak myślę, to nie mogę mówić.
– Ha, ha!… Dobre! Słyszysz, Żebujka?! – krzyknął do faceta wyciągniętego na łóżku pod samym oknem i smażącego się w upale. – „Myślę, więc nie mogę mówić”! Czadowny łeb, co nie?
– Powiedz, powiedz mi jeszcze, czemu oni tę muzykę tak mordują. Ciągle coś pluszcze, zgrzyta, kotłuje. Jakby mi ktoś szpile wsadzał…
– Nerwusek jesteś! Czyś ty nigdy na nic nie leżał? Muzyczka jest dla oznaczania pory dnia i dla terapii podobno. Ponosi cię, co? Kiepsko…
– Tak naprawdę, to bolało mnie strasznie, teraz też boli, może nie tak, ale paskudnie boli, paskudnie…
– Żebujka to koleś z jednej załogi, z Jagiellońskiej. Pięćdziesiąt lat go nie widziałem, no i żeśmy się spotkali. Tutaj, kurczę mać! Najbardziej zajebisty początek wakacji w życiu! Tobie co jest?
– A tobie co?
– Woreczek mi wycinali. Przedwczoraj już miałem wyjść, ale jeszcze coś nie tak. Robili mi aż sześć testów i ciągle komputer się nie chce wyzerować, ciągle coś wyrzuca, a oni, kurczę mać, dobrze nie wiedzą, czemu. Na razie mnie dotleniają – podniósł dwoma palcami rurkę. – Może dzisiaj będzie OK. I wtedy baj, baj.
Irek poruszył się pod kocem.
– Ja? Ja mam chyba „chorobę główną” – wydusił.
– No więc dlatego tak ten Tubiełło ci się przyglądał, tak macał, tak się wgapiał w ten swój instrument… Rzadko kim się tyle zajmują. Normalnie to już na diagnozie popodłączają docięte kable, wprowadzą czujniki we wszystkie dziury, odczytają informację, sprawdzą jeden raz, drugi. A potem Przetworzenie, optymalizacja, procesor wyrzuca, jakiego
zabiegu albo jakich lekarstw i w jakiej ilości potrzeba. Teraz mato kiedy człowiek ma cokolwiek do gadania.
– Kto to ten Tubiełło?
– Sabin Tubiełło, lekarz, który cię dzisiaj badał. – Jaki tam Tubiełło, Tubiełło! – odezwał się Żebujka
spod okna. – Zwyczajnie, Bielewicz Stefan, i tyle. Mój stary z jego dziadkiem zapieprzali na warsztacie w „Agromie”.
Bartka coś tknęło i zrobił przerażoną minę.
– Tak cię oglądał, tak obstukiwał, jeszcze przyprowadził tę śliczniusię, jak jej tam… A może oni cię będą chcieli wziąć na piękny pokój? Uhuhu, bracie… – nie dokończył i zajął się poszukiwaniem bamboszy pod łóżkiem.
– Co to takiego ten „piękny pokój”?
– Co ty, Babilon, będziesz chłopu mieszał! – wtrącił się Żebujka. – Duperele rozpowiadają głupie baby, a ty straszysz gościa. Pan w ogóle go, kurna, nie słucha, to ściemniacz, panie Irek!
– Może i racja, może i nie słuchać… Do kibelka, kurczę mać, muszę… – Bartek – Babilon przycisnął rurkę łokciem i poczłapał na korytarz.
Ból znowu dawał o sobie znać, wykorzystując chwile pozornej samotności na szpitalnej sali. Teraz wybuchał niespodziewanie małymi ogniskami w różnych częściach tego, co kiedyś było zwartym organizmem. Irek bał się o szczęki. Jeżeli ostrze dochodziło do szczęk, czuł najpierw drążące kości czaszki wwiercanie się w łamliwe jak zeschnięte mydło resztki zębów, a potem miażdżenie całej głowy przez zaciskające się po obu stronach śruby.
Mimo wszystko przepełzł powoli na prawą stronę łóżka. Sięgnął do poobijanej żelaznej szafki i wyciągnął swój owinięty ręcznikiem modem. Pomacawszy na oślep w śniadaniowej foremce, oderwał kawałek bułki, przeżuł go parę
razy, wypluł, a następnie, śliniąc palce, zalepił nim maleńki jak główka szpilki obiektyw umieszczony nad klawiaturą.
Trzymając modem przed nosem, wystękał numer. Na ekranie wielkości pudełka zapałek zaczęły się kolejno ukazywać symbole poszczególnych stref. Wreszcie zobaczył siwą głowę Olki na tle ściany z kilkoma obrazkami i zapalonej lampy w rogu pokoju.
– To ty, tatuś? Czemu cię nie widać? – zachrypiało tak głośno, że aż zadrżała mu ręka.
– Nic, nic. Jakaś pewnie awaria tu u nas. Ja ciebie widzę wspaniale.
– W domu jesteś? Wczoraj wchodziłam dwa razy i domowy zawsze pokazywał, że wyszedłeś. Aż pomyślałam, że może coś nie tak.
– A co nie tak? Wszystko w porządku! – pokrzykiwał dziarsko. – Jasne, że w domu jestem. Wczoraj też byłem, tylko sprzęt naprawdę mi robi tyły. Zgłosiłem już. Na parę dni będą musieli wyłączyć, bo ponoć potrzebna instalacja jakiejś tam pierdółki, więc się nie denerwuj, Olucha. Z dziesięć lat nie zamawiałem przeglądów, zapominałem. W domu jestem, na wersalce sobie poleguję, balkon otworzyłem i okno w kuchni, bo u nas upał podzwrotnikowy, trzydzieści sześć w cieniu zapowiadali na południe. Która godzina teraz w Auckland?
– Po dziewiątej wieczorem. Zimno, cały dzień deszcz padał, dopiero pod wieczór przestało. Jass wyszedł trochę pogrzebać do ogrodu, teraz się kąpie. Przedwczoraj Lou przywiozła Hata i Ginger na całą noc i cały dzień, wyobraź sobie. Zmarła w Stanach matka Lou, więc oboje z Bernardem musieli jechać. A dzieciaki brykały! Upiekłam sernik, było fajnie. Właśnie chcieliśmy wejść do ciebie, żeby pokazać, jak ci prawnuczki wyrosły.
– Bernarda też parę miesięcy nie widziałem. Niech się czasem przypomni dziadkowi.
– Pracuje, a jeśli nie pracuje, to odpoczywa. Jedno i drugie bardzo absorbuje, sam wiesz. Mówił, że też parę razy wchodził i zawsze było głucho. Oj, dziadek, dziadek, kręcioła z ciebie!
Potem Olucha jeszcze długo i śmiesznie opowiadała o swoich kłopotach z naliczaniem emerytury, o kolejnej aferze ze zmutowanymi warzywami, o niedołęstwie Jassa, niepotrafiącego naprawić rynny. Nie miał nawet sposobności obwieścić jej, że czuje się fantastycznie, że wszystko pomyślnie się układa i życie jest tym, czym być powinno dla prawdziwego człowieka nowej epoki – łańcuchem zdarzeń przylegających jedno do drugiego jak świetnie dopasowane klocki i jak te klocki radośnie kolorowych.
– Nie martw się, dbam o siebie – zapewniała. – Mam indywidualny program wzbogacania wody, gotujemy tylko na sosnowym węglu spod Yverdon, co rano biegam po plaży. Ale, ale… Wspominali tu też o tych waszych katastrofach…
– Przesada, zwykła dziennikarska bajda, nie musisz wierzyć – wykręcał się. – Tylko kilka bloków rozebrali, wszędzie przecież na świecie są rozbiórki starych budynków.
– No to całuję. Przyjadę, jeżeli będzie potrzeba. Aha, odkryłam nareszcie świetny kościół, Dom Rodziny Świętej, niewielkie wpisowe, odjazdowy kaznodzieja, modlitwa i taniec na świeżym powietrzu. Jestem bardzo szczęśliwa.
– Tak, tak. Odpoczywaj sobie, pobiegaj, potańcz. Pomyśl o mnie, jak będziesz patrzeć na morze.
Nie miał nawet siły z powrotem schować modemu. Całą skórę znów oblepiał ciężki pot, nogi mrowiły, trudno było znaleźć miejsce pod kocem.
Ból izolował go od świata. Otaczał szpitalne łóżko przeźroczystym parawanem, za którym ktoś przechodził albo przystawał, prychał, rozmawiał, ktoś inny pił, siorbiąc donośnie; działy się sprawy doskonale obojętne i doskonale zbyteczne. W chwilach największego natężenia, kiedy kręgosłup zdawał się pękać w kilku miejscach, a całe wnętrzności podchodziły pod gardło, łudząc jakimś wybuchem, który może wszystko zmienić, ból uwalniał go również od samego siebie. Zabijał potrzebę refleksji, odrywał od wspomnień, od życiorysu. Nie było już oczu i rąk, do których chciałby uciec, miejsc, w jakich pragnął przebywać, gdyby istniała możliwość zawrócenia czasu. Widział przeszłość jak olbrzymią kadź, gdzie kipiały, zachodziły na siebie w bulgocącej cieczy mniejsze i większe strzępy tego, co powszechnie nazywane jest życiem. Bez ładu i składu, bez jakiegokolwiek logicznego porządku zderzały się uśmiechy i lęki, smak wódki i deszcz bębniący o poszycie parasola, gwizdy lokomotyw za oknem i bławatkowy kolor sukienki matki, i krew na łydce po ugryzieniu przez psa sąsiadów, i strach po wybiciu szyby w samochodzie doktora Derejskiego…
– Masz jeszcze problem bólu?
Pytanie zabrzmiało sucho, bezbarwnie, dobiegło jakby zza kilku zasłon. Zobaczył pochylającą się nad nim czekoladową twarz Gudrun, łagodnie zadźwięczały koraliki.
Przyłożyła mu termometr do skroni, a potem powiedziała, że nie zauważa niczego nadzwyczajnego, że temperatura nie jest podwyższona, a ciśnienie w miarę normalne – sto dziesięć na sześćdziesiąt, mogłoby być wyższe. Mówiła krótkimi zdaniami, prześwietlając go skupionym wzrokiem profesjonalisty i zerkając przy tym na nieodłączny notatnik, raz po raz sygnalizujący zmianę danych urwanym dźwiękiem fletu.
– Dam ci DFR – B, ale uprzedzam, to doznanie może nie być najprzyjemniejsze.
– Narkotyk może?
– Syntetyczny preparat, nazwy składników nie są najłatwiejsze do zapamiętania i niewiele ci wyjaśnią – tłumaczyła pozbawionym emocji głosem.
– Wszystko mi jedno.
Zniknęła zatem w korytarzu i wróciła za kilka minut z oprzyrządowaniem do iniekcji. Czujnik aparatu długo błądził po przedramieniu, szukając właściwego miejsca.
– Masz nie najlepsze żyły – stwierdziła.
Wkłucie jednak nastąpiło. Nie poczułby go nawet, gdyby nie brzęczyk przyrządu i migająca pomarańczowa lampka.
– Leż teraz spokojnie, przez godzinę nie wykonuj gwałtownych ruchów, niczego nie jedz ani nie pij.
Kiedy wyszła, Żebujka zerwał się ze swojego posłania pod oknem i podbiegł bliżej.
– Widziałeś? Widziałeś?! Oni na wszystko wszystko mają, tylko nie chcą dawać, ale chyba wymiękają, jak coś poważnego. Super będzie, panie Irek, zobaczysz pan, jeszcze super będzie!