Выбрать главу

określenia czasu: „za Polski”, „przy Niemcach”, „przy Ruskich”. Nikt natomiast nie znał ani jednego mieszkańca naszego miasta sprzed lat zaledwie dwudziestu, nikt, choćby najstarszy, nie umiał nam powiedzieć, jak wyglądało kiedyś nasze podwórko, kim byli ci, którzy jedli, spali, kłócili się i kochali w naszych pokojach, patrzyli przez nasze okna i mieli w oczach ten sam widok, pociągali za tę samą spłuczkę w klozecie. Przeszłość przemawiała do nas w obcym języku z wyłażących tu i ówdzie spod kiepskiej farby szyldów i napisów, ze znalezionego w piwnicy pudełka po ciastkach i butelek ze znakiem nieistniejącego browaru, z mebli, na których niewątpliwie zaschły odciski palców tych, którzy je kupowali. Czasem też płatała figle. Nasze klucze nie pasowały na ich nakrętki, nasze gwinty do ich rur, nasze wtyczki do ich gniazdek. Trzeba było bebeszyć mury, wymieniać całe instalacje wodociągowe, kanalizacyjne, elektryczne. A więc nawet formy, rzeczy materialne i zewnętrzne wykluczały się wzajemnie. Mówię o tym, bo niepewność, stała konieczność odgadywania, kim się naprawdę jest, mocno na mnie wpłynęła, wiąże się też, niestety, z moimi rodzicami.

Już od pierwszych klas podstawówki uświadamiałem sobie, że są dla mnie zagadką. Urodziłem się, gdy oboje mieli dobrze pod czterdziestkę. W domach wszystkich znajomych chłopaków panował rejwach i rozgardiasz, do którego tęskniłem z całego serca. Bracia, siostry, kuzyni, dorośli wpadający na chwilę albo przesiadujący całymi dniami; ktoś coś opowiadał, żartował, gonił do roboty w ogrodzie czy poniemieckim garażu, gdzie urządzano składy węgla albo trzymano świnie. My żyliśmy tylko we trójkę, bez babć, dziadków, żadnych bliskich. Nikt do nas nie przychodził, nigdzie nie wyjeżdżaliśmy. Pamiętam jedynie dwie, może trzy wizyty starego

wuja z Łęczycy, który zresztą prędko umarł, a żadne z rodziców nie pojechało na jego pogrzeb. Moje wakacje były zawsze samotne. Koledzy spędzali je na koloniach nad morzem czy w górach, a resztę u rodziny na wsi, ja jeździłem rowerem po nieżywych od upału ulicach albo siadałem rano pod dziką jabłonką na równie bezludnym tak zwanym małym boisku, kotlince między dwoma rozchodzącymi się nasypami kolejowymi, wdychałem woń smoły z podkładów i patrzyłem w dal, gdzie znikała para wyślizganych szyn.

Rodzice byli całkowicie, z pełnym przekonaniem niewierzący, choć żadne nie zapisało się do partii i nie musiało tego ateizmu nikomu okazywać. Matka nie należała do tych, którzy mają do Boga pretensje, winią Go za brak powodzenia, powodowanie ludzkich cierpień, nieudane życie. Uważała po prostu, że nie istnieje. Kiedyś powiedziała mi, że zginął na wojnie pod gruzami i nie ma go, jak każdego umarłego.

Rozmawiali zawsze poważnie, prawie że oficjalnie. Nigdy nie widziałem ich kłótni, nigdy nie słyszałem od obojga ani jednego mocniejszego słowa. Lubili przebywać tylko ze sobą, nie mieli przyjaciół ani bliższych znajomych. Wieczorem pili herbatę z porzeczkami, rozwlekle opowiadali, co zdarzyło się w pracy i o czym dziś pisze gazeta. Widzę ich też, jak skupieni siedzą przed wodnistym ekranem telewizora marki „Szmaragd”, swojej dumy, symbolu materialnego dostatku, i oglądają Kabaret Starszych Panów, odcinek o niespodziewanym końcu lata, a potem bardzo na serio dyskutują, czy taki koniec byłby w ogóle możliwy.

Wściekała mnie wtedy ich inercja, dupowatość, sztywniactwo i brak jakiejkolwiek chęci do życia.

Dopiero później domyśliłem się, że wybrali ciszę, że to był odpoczynek po przedwczesnej dorosłości, w której

mroki wcale nie zamierzali mnie wprowadzać. Zauważyłeś? Wbrew temu, co pisały książki i pokazywały różne seriale, ludzie najczęściej woleli milczeć o przeżyciach z okresu wojny. Zależy pewnie jeszcze, co kto przeżył… W każdym razie nigdy nie dowiedziałem się niczego o tym czasie w ich życiu, poza tym, że poznali się w Warszawie i że nie ma już domów, gdzie mieszkali. Ja również musiałem być częścią ich wielkiego wytchnienia. Pamiętam matkę rozradowaną moimi czwórkami w szkole, jak patrzyła na mnie wzrokiem niemającym w sobie tak naprawdę niczego matczynego, żadnej troskliwości lub chociażby lęku, lecz ciągłe upewnianie się, czy daję gwarancję spokoju, czy nie zajdzie nic niespodziewanego, co mogłoby zburzyć porządek tego monotonnego egzystowania.

Matka umarła, kiedy byłem na studiach, akurat w środku zimy stulecia, w siedemdziesiątym dziewiątym. Głupio, na zlekceważone zapalenie płuc. Pamiętam, że nocny pociąg utknął za Gryźlinami i musiałem brnąć do domu piechotą, sześć kilometrów po zawianej szosie.

Ojciec po śmierci matki zdziwaczał. Mieszkał jeszcze z nami jakiś czas po moim ślubie z Grażką. Milczał, zamykał się całymi dniami i wieczorami w składziku na podwórku, gdzie miał warsztat: imadło, wiertarkę, młotki i pilniki. Nie było słychać jednak odgłosów jakiejkolwiek pracy. Raz podejrzałem go przez dziurę w desce – spał po prostu, oparty głową o stół z narzędziami. Którejś soboty w takiej samej pozycji znalazłem go tam martwego.

Wiele lat później, bodajże już w nowym tysiącleciu, oddawałem do renowacji stary kredens z pokoju rodziców. Fornirowe okładziny odłaziły i puchły ze starości, nie domykały się lewe drzwiczki, z nóg odpadały kawałki próchna.

Szkoda mi było tego pięknego mebla, miał szyby rżnięte w roślinne wzory, wysuwany marmurowy blat do trunków, rzeźbione kiście winogron i orchidee zdobiące bufet. Jeden z robotników ładujących go na półciężarówkę schylił się nagle i podał mi szorstkie od kurzu, złożone wpół i zagięte kartki papieru:

„Pan trzyma, wyleciało gdzieś spod desek albo ze schowka. W niektórych takich antykach robili schowki”.

Między kartkami była legitymacja szkolna z pieczątką VI Państwowego Gimnazjum imienia Stanisława Staszica we Lwowie, dokładnie pamiętam. Ze zdjęcia patrzyła chłopięca twarz mojego ojca, mającego dwanaście, może czternaście lat. Pod spodem figurowało zupełnie inne nazwisko.

Studia, mimo śmierci matki, przeszedłem bez zakłóceń i życiowych burz. Mieszkałem na stancjach we Wrzeszczu i na Przymorzu, uczyłem się akurat tyle, ile było trzeba, nigdy więcej, piłem wódkę raz w semestrze, po sesji. Przez całe cztery lata nie zdarzyło misie zdawać egzaminu w „kampanii wrześniowej”, magisterkę też napisałem i obroniłem terminowo. Polityka mnie nie rajcowała, wyznawałem zasadę: Jest, jak jest. Miałem plecak i dobre buty, jeździłem na rajdy w Bieszczady i w Karkonosze, słuchałem Jesiennej zadumy Eli Adamiak, Wolnej Grupy Bukowina i Starego Dobrego Małżeństwa, jeszcze od liceum interesowałem się filmem. W kinach spędzałem każdą wolną godzinę, należałem też do różnych klubów dyskusyjnych, gdzie urządzano zamknięte pokazy. Siadałem zawsze w pierwszych rzędach, z zadartą głową, żeby być jak najbliżej, widzieć szczegółowo przedmioty z pierwszego planu i dokładnie plan dalszy, widzieć każdy fałd skóry, każdy grymas twarzy aktora. Pójście do kina nie było dla mnie tylko okazją do pogapienia się na perypetie

wymyślonych ludzi, na piękne kobiece ciała, coraz doskonalsze tricki techniczne. Było rodzajem podróży odbywanej naraz w przestrzeni i czasie. Jednym słowem, kupowałem kinowy bilet, żeby oddychać powietrzem pustyni, włóczyć się uliczkami Chinatown, wciągać zapach ulewy na Sumatrze i razem z Kolumbem odkrywać Amerykę. Dotknęło mnie przekleństwo tamtych czasów – miłość do sztuki za to, że stwarza fikcyjną rzeczywistość, w której na dwie godziny można się schować przed tak zwanym zwyczajnym życiem. Potem zauważyłem, że przecież chowają się wszyscy – słuchacze rocka, napaleni dyskotekowcy, czytacze Stachury, prozy skandynawskiej lub, zależnie od mody, iberoamerykańskiej. To właśnie los naszej młodości – uciekać z jednej fikcji w drugą fikcję. Uciekałem również na dwie kinowe godziny od siebie – do postaci, którymi nigdy nie mógłbym być, do twardych i bezwzględnych facetów, dla których nie tylko kogoś zabić, ale także samemu umrzeć bez mrugnięcia okiem nie było żadnym problemem. Bywałem więc nadludzko mocny i zdecydowany jak Gene Hackman we Francuskim łączniku albo Rozmowie, oglądanej na jakimś DKFie, odważny i zaciekły jak Chuck Norris czy Charles Bronson w Życzeniu śmierci.

Grażkę znałem od dzieciństwa, mieszkała dwie ulice dalej. Latem chodziliśmy razem nad jezioro, pływaliśmy kajakiem i opowiadaliśmy sobie filmy. W czasie studiów spotykaliśmy się, kiedy przyjeżdżałem na ferie; ja przychodziłem do niej, ona do mnie. Dlatego pytanie, czy wyszłaby za mnie za mąż, zabrzmiało jak najbardziej naturalnie. Odpowiedź była równie naturalna: wyszłaby; bez rumieńców i napuszonych słów. Nigdy przedtem nawet jej nie pocałowałem. Pobraliśmy się. Całe dalsze życie spędziliśmy w tym samym mieszkaniu po moich rodzicach, przy ulicy prowadzącej do jeziora. Grażka pracowała w przedszkolu, ja w Banku Spółdzielczym. Po przełomie politycznym bałem się, że pójdę na bruk, jednak naszą firmę przejęło poważne polskO-Lniemieckie konsorcjum z Poznania i spokojnie dosiedziałem przy swoim biurku do emerytury. Nie mieliśmy dzieci, ale byliśmy szczęśliwi. Smak życia czuliśmy szczególnie w soboty i niedziele oraz każdego dnia po szesnastej, kiedy kończyła się praca i można było wrócić do domu. Od wiosny do jesieni spędzaliśmy wieczory w ogródku, wdychając zapach koniczyny rżniętej dla królików, woń świeżo podlanych grządek, słuchając rechotu żab i dalekich odgłosów pędzących gdzieś pociągów, jednym słowem, w klimacie i nastroju, jakich doświadczyć można było tylko na peryferiach małych miasteczek. Natomiast zimą oraz przy marnej pogodzie oglądaliśmy filmy. Nie jeździliśmy za granicę, kupowaliśmy tylko najtańsze, małe samochody, ale za to masę pieniędzy wydawaliśmy na elektronikę. W dawnych czasach musiały to być telewizory i magnetowidy najlepszych firm, później najwyższej jakości monitory cyfrowe i odtwarzacze DVD, wymyślne domowe kina, wreszcie największe, najbardziej pojemne ekrany, jakie się da umieścić w zwykłym pokoju, i najdokładniejsze czytniki chipów UD. Przez prawie sześćdziesiąt lat kolekcjonowaliśmy filmy z całego świata, choć od dawna nie miało to żadnego sensu, bo przecież wszystko w każdej chwili można ściągnąć do swojego terminalu. Była to jednak nasza wspólna pasja i obsesja zarazem. Nazbierało się tego około czterech tysięcy tytułów na różnych nośnikach. Trwaliśmy tak w niezmąconym życiowym spokoju, jakby zalani po głowy ciepłą galaretką, a filmowi bohaterowie żyli za nas, wyręczali w namiętnościach i emocjach, triumfowali, żebyś