Выбрать главу

my wiedzieli, co znaczy smak zwycięstwa, stawiali wszystko na jedną kartę, żebyśmy zaznali prawdziwego ryzyka, nie skąpili nam niebezpieczeństw i fizycznego bólu, wymagali siły, zręczności, kamiennych nerwów. Pozornie siedzieliśmy nieruchomo, najwyżej mieszając łyżeczkami w szklankach albo pogryzając serowe laysy, lecz tak naprawdę walczyliśmy, chwytaliśmy morderców, uciekaliśmy przez dżunglę, kochaliśmy i popełnialiśmy zdrady. W ten sposób wytworzyło się coś w rodzaju uruchamianej za naciśnięciem guzika wirtualnej psychiki nas obojga, gdzie żądze, marzenia, kompleksy zostają rozpisane na głosy i mają twarze Bogarta, Costnera, Catherine Denevue i Toma Cruise, Demi Moore i Harrisona Forda, którzy odgrywają nie wymyślone im przez scenarzystów role, ale autentyczne sytuacje z mojego i Grażki wnętrza.

W latach dziewięćdziesiątych, gdzieś na początku rządów Pawlaka, wezwał mnie kierownik i zaczął namawiać do wzięcia udziału w konkursie na program kredytowania mniejszych i średnich podmiotów produkcji rolnej. Konkurs ogłosiło Ministerstwo Rolnictwa, natomiast Izba Bankowości wszystko organizowała, rozsyłała prospekty. Stary mówił, że sprawa jest pilna, prestiżowa, że dzwonił sam wiceprezes Koszut z Poznania, któremu bardzo zależało, żeby z naszego konsorcjum napłynęło jak najwięcej prac. Wiadomo – może być udział w późniejszym ewentualnym wdrażaniu, mogą być rządowe gwarancje. Wykręcałem się, jak umiałem, nie byłem człowiekiem nowych czasów i nie lubiłem pracować ponad niezbędne minimum. Szef jednak nie dawał za wygraną, dręczył mnie ze trzy dni, nęcił premią specjalną, stawiał też argument moich studiów, ekonomiki przemysłu, które to rzekomo czyniły mnie jedynym w oddziale pracownikiem

zdolnym do realizacji tego zadania. Westchnąłem więc ciężko, przywiozłem z banku komputer, bo nie miałem jeszcze własnego, i wieczorami zacząłem się grzebać w temacie. Przez miesiąc coś tam wymyśliłem, nazwałem to programem ruchomych transz i amortyzowanych stóp procentowych, nie będę ci zawracał głowy szczegółami. Szef obejrzał projekty wraz z symulacjami, pokręcił głową, pocmokał, następnie kazał wysłać do Warszawy. Przesyłkę wyekspediowano, ja o całej sprawie zapomniałem.

Po paru miesiącach, tuż przed Bożym Narodzeniem, przyszedł faks, że mój program zajął drugie miejsce oraz że uroczyste wręczenie listów gratulacyjnych odbędzie się któregoś tam stycznia w warszawskiej siedzibie Izby Bankowości. Szef wręcz rozkazywał: „Jechać, jechać! Telewizja pana pokaże, a dla firmy to wydarzenie niezwykłe! Pan zobaczy, góra pana ozłoci, ja niedługo odchodzę do filii w Elblągu, pan zostaje, więc…”

Całe święta miałem spieprzone, o niczym innym nie mogłem myśleć. Nie cierpiałem oddalać się od domu, każdy samotny wyjazd dalej niż do Olsztyna był dla mnie niewyobrażalną męką. Wreszcie nadszedł termin i po ciemku, wczesnym rankiem, zaciskając zęby z wściekłości wyruszyłem na dworzec. Bałem się jechać samochodem, nie znałem Warszawy, przerażał mnie szaleńczy ruch w mieście i dwustukilometrowe telepanie się maluchem – bisem po zatłoczonej szosie. Z pociągu rzuciłem długie, tęskne spojrzenie za odpływającym w tył czerwonym dachem, pod którym Grażka kończyła pewnie malować oczy przed wyjściem do pracy.

W Warszawie wylądowałem koło dziesiątej rano i musiałem przełazić cały dzień, bo uroczystość zaczynała się dopiero o dziewiętnastej. Nie mogłem przyjechać inaczej, nie było innego sensownego połączenia. Pałętałem się więc po brudnym centrum, wdychając smrody od kiosków z zapiekankami i lawirując między wszechobecnymi straganami – szczękami oraz polowymi łóżkami z rozłożoną na sprzedaż pstrokatą tandetą. Błądziłem w przejściach podziemnych, piłem kawę bez smaku w jakiejś ponurej jadłodajni, odnalazłem także siedzibę Izby Bankowości i dobrze zapamiętałem drogę, żeby trafić wieczorem. Nie lubiłem tego przygnębiającego, amorficznego miasta, zupełnie jak z filmowej scenografii Roku 1984. Byłem tam tylko kilka razy w życiu, i to z najwyższej konieczności. Coś mnie zresztą zawsze stamtąd wypychało, zniechęcało, przyprawiało o ból głowy. Może to ojciec i matka zza grobu strzegli swojej nieprzeniknionej tajemnicy?

Na uroczystość dotarłem zmęczony, cuchnący potem, z koszulą przyklejoną do pleców i smętnie zwisającym krawatem. Przemawiał minister rolnictwa, po nim prezes Izby Bankowości, stojące półkolem wygalowane towarzystwo z całej Polski biło brawo, reporterzy robili zdjęcia, raziły oczy telewizyjne lampy. Wreszcie przedstawiono zwycięzców i rozpoczęto wręczanie dyplomów. Prezes zapowiedział także niespodziankę, o której nie wspominało zaproszenie, mianowicie gratyfikację pieniężną, jako że: „Za słusznym byznesem winna iść słuszna zapłata”. Najpierw wywołano zwyciężczynię, studentkę SGH, później jeszcze jakiegoś faceta, no i usłyszałem swoje nazwisko. Przeszedłem sztywno przez połać śliskiego, błyszczącego parkietu, mokrą ręką uścisnąłem kilka suchych dłoni i odebrałem, co mi podano. Do ozdobnej koperty z dyplomem dołączona była koperta mniejsza, całkiem zwyczajna. Korciło mnie, żeby otworzyć. Ponieważ nie wypadało tego robić na oczach innych, więc boczkiem przesunąłem się za plecami do ubikacji. Rozrywam niecierpliwie, a tam… Matko jedyna! Sześćdziesiąt milionów złotych! Starych, rzecz jasna. Nie żaden czek, nie żaden dowód wpłaty czy przelewu, ale sześćdziesiąt milionów w żywych, dwumilionowych banknotach!

Bardziej się zdenerwowałem, niż ucieszyłem.

Co zrobić z taką forsą o wpół do dziewiątej wieczorem w środku Warszawy, kiedy wiadomo, że biją, rabują, potrafią poderżnąć gardło dla marnych dwustu tysięcy na gorzałę, jak wczoraj czytałem w „Wyborczej”! Przecież tylu ludzi przed chwilą widziało, że dostałem pieniądze!

Przed oczami miałem już sceny napadów. Łapska jak bochny chwytały za klapy i przyciskały do muru, ostrze noża błyskało w świetle latarni i dotykało mojej szyi. Albo też inaczej: bito mnie w oszalałym amoku, ciosy pięści spadały na szczęki i skronie, ledwo zdołałem zasłonić twarz, a w brzuch wbijało się kolano twarde jak taran. Potem półprzytomnego, pokrwawionego wyrzucano z samochodu przy śmietniku, na zapleczu jakiejś spelunki, gdzie w kałużach błota migały odbicia na wpół zepsutych neonów.

Miętosiłem bezradnie plik banknotów. Co robić? Co robić u czorta – diabła?! Nie mogę włóczyć się po nocy z taką forsą, ciarki mnie przechodziły na samą myśl o tej ohydnej miejskiej ciemności, w której czają się pięści i twarde glany gotowe do ciosów. Znaleźć jakąś czynną pocztę, wpłacić! Ba, książeczki nie wziąłem, numeru konta nie pamiętam. Wysłać przekazem do domu, niech sobie kosztuje, ile chce, pal pies! Ale gdzie ta poczta? Kogo zapytać? Jak dojechać?

Tymczasem przed kiblem, przy popielniczkach czekali na mnie faceci z jury. „Pan pozwoli, kolego, ważne osoby się niecierpliwią, bankiet się zacznie bez pana!”

Chcąc nie chcąc, musiałem przejść do sali bankietowej. Długi stół, szynki, polędwice i ryby na liściach sałaty, baryłka piwa wareckiego, sophia czerwona i biała, szampan, naokoło kółeczka pań i panów z kieliszkami w rękach. Ktoś ciągle czegoś chciał. Poznałem osobiście ministra i przez kwadrans musiałem z nim ględzić o niczym, następnie jakiś dyrektor departamentu przekonywał co do własnych prognoz giełdowych, później, pijąc wino, rozmawiałem jeszcze z dyrektorami banków i delegatem Ministerstwa Finansów, wreszcie dziennikarz „Gazety Ekonomicznej” zaciągnął mnie do kąta i godzinę indagował o najdrobniejsze szczegóły moich projektów. Z rosnącym przerażeniem patrzyłem ukradkiem na zegarek. Godzina odjazdu ostatniego pociągu nadchodziła nieubłaganie, wreszcie minęła. Było około jedenastej, kiedy towarzystwo zaczęło się rozchodzić. Jakiś wyższy urzędnik o twarzy znanej z telewizji podwiózł mnie na dworzec.

Tu musiałem czekać do trzeciej nad ranem. Centralny dworzec w sercu stolicy sporego europejskiego kraju ział pustką jak splądrowany sarkofag. Naprzeciw, Alejami, ciągnęły jeszcze rzędy samochodów, świeciły się reklamy i wystawy sklepowe, ale tuż obok, z ciemnych zakamarków pomiędzy zamkniętymi na noc straganami, rozlegały się pijackie nawoływania, przesuwały się punkciki zapalonych papierosów, słychać było brzęk tłuczonych butelek.

Szybko przebiegłem przez opustoszałe podziemne korytarze, bojąc się własnej sylwetki powtórzonej w szybach pozamykanych barków, sklepików, fastfoodów. Zajrzałem do podziemnej hali na bezludne perony, minąłem zalegającą pokotem kolonię bezdomnych i schroniłem się w kącie jedynej otwartej restauracji na górze. Kupiłem gazę

tę, ale nie mogłem czytać, zwitek banknotów w wewnętrznej kieszeni marynarki stawał się coraz cięższy, jakbym miał cegłę za pazuchą. Trwałem tak z duszą na ramieniu nad nietkniętym soczkiem „Aronia” aż do zbawczej zapowiedzi pociągu. Bałem się podnieść wzrok, w każdej chwili spodziewałem się, że ktoś mnie zaczepi.

Osobowy w kierunku Olsztyna wjechał wreszcie na peron. Brudny skład był prawie pusty, bez światła, za to ogrzewanie działało jak oszalałe. Wsiadłem do drugiego wagonu, szukałem miejsc, gdzie siedziałoby więcej ludzi, ale znajdowałem tylko pojedyncze, śpiące osoby. Przycupnąłem zatem w pustym, ciemnym przedziale. Nerwy miałem tak napięte, że nie czułem zmęczenia ani głodu, żołądek i pęcherz przestały pracować, nie mogłem też zmrużyć oka. Co parę minut dotykałem zawartości kieszeni. Naprawdę, strach wyzwala w człowieku zupełnie niezwykłe siły.

Przyszli, gdy pociąg ruszył z Nasielska. Pamiętam oświetloną tablicę z tą nazwą. Stanęli przy oknie naprzeciw mojego przedziału i przywarli rzędem trzech tyłków do oszklonych drzwi. Zapalili papierosy, nic sobie nie robiąc z zakazu. Zmartwiałem. Usiłowałem zrozumieć, o czym rozmawiają.

Szczekali. Rozumiałem tylko powtarzane w najprzeróżniejszych konfiguracjach słowo „kurwa”.

Pociąg nabrał pędu i stukał na spojeniach szyn. Zbliżały się czyjeś kroki, ktoś przystanął i powiedział: „Przepraszam”.

„Zwijaj, pierdzielu” – ryknęli w odpowiedzi, rozległ się głuchy odgłos, jakby mocne szturchnięcie, gruchnęła salwa śmiechu z trzech gardeł, kroki zadudniły w odwrotnym kierunku, aż ucichły gdzieś na końcu wagonu.

Jeden z facetów szarpnął gwałtownie drzwiami, wsadził łeb do mojego przedziału, ponieważ nie mógł niczego dostrzec, przyświecił sobie zapalniczką, popatrzył na mnie, nic nie mówiąc, i zasunął drzwi z powrotem.