Выбрать главу

Wcisnąłem się w kąt. Ręce drżały, dostawałem już chyba gorączki. Nie miałem pojęcia, co w tej sytuacji lepsze, wciskać się coraz głębiej pomiędzy drgające ścianki wagonu czy wstać i wyjść?

Nieoczekiwanie dla siebie wstałem, otworzyłem drzwi, wyszedłem na korytarz. Odwrócili się, zaskoczeni. Jeden z nich, chyba w skórzanej kurtce, zagrodził mi drogę ręką. Schyliłem się pod przeszkodą, poszedłem do ubikacji. Usłyszałem za sobą najpierw pojedynczy rechot, a potem znów zbiorowy wybuch śmiechu.

Kiwając się na nogach w ciemności i odorze moczu, oddychałem ciężko. Czułem, że jeśli przedtem serce nie wyskoczy mi gardłem, to zaraz stanie się coś straszliwego. Szli za mną, byli coraz bliżej. Stanęli po drugiej stronie cienkiego przepierzenia, naradzali się półgłosem.

Za chwilę któryś szarpnął klamką.

„Wyłaź stamtąd!” – wrzasnął.

„Nie wyjdę” – upierałem się w myślach, będę tu siedział, dopóki nie przyjdzie konduktor albo ktokolwiek. Przed oczami stanęły mi wszystkie zapamiętane thrillery i sensacyjne filmy, zobaczyłem Hackmana i Burta Reynoldsa w akcji, z pistoletami w dłoniach, Norrisa walącego jednego z tych łobuzów pięścią między ślepia, drugiego kopiącego w krocze, trzeciego silnym chwytem wyrzucającego przez wybite okno. Silni, zdecydowani ludzie chwytają bandziorów za łby, łamią im nosy na maskach samochodów i pokazują właściwe dla nich miejsce w gnoju. Tylko co mi z tego?

Pociąg tymczasem kołysał się, przystawał na licznych stacyjkach, a faceci wcale nie mieli zamiaru odchodzić. Zaczęli pchać drzwi. Zaparłem się z całych sił. „Wyciągną mnie – pomyślałem – zażądają forsy, będę musiał dać. Całe życie sobie tego nie daruję, zdechnę ze wstrętu do siebie. Jeśli nie dam, będą bić, sami znajdą, z wściekłości zabiją, wyrzucą w biegu, będę umierał w męczarniach na torowisku gdzieś pod Działdowem”.

Decyzję podjąłem natychmiast, policzki płonęły, krew pulsowała w głowie. Kucnąłem, sięgnąłem do kieszeni. Wszystkie banknoty, jeden po drugim, szybko i metodycznie podarłem nad muszlą, namacałem nogą pedał, dokładnie, kilka razy spuszczałem wodę, której dziwnym trafem nie zabrakło w rezerwuarze.

Chyba jeszcze nigdy nie odczułem takiej ulgi. Jakbym pozbył się strasznego życiowego nieszczęścia, jakby ktoś uwolnił mnie od kamienia, który musiałem toczyć. W jednym momencie minęła gorączka, ustało drżenie rąk, strach nagle przeszedł w spokojną pewność siebie.

Otworzyłem drzwi.

„O co chodzi?”

„Co za ćwok jeden! – krępy złapał mnie za rękę i pchnął z wściekłością, torując drogę do ubikacji starszemu, pijanemu tak samo jak on, z boleśnie wykręconą gębą – wujeczek chory, kiszek mu mało nie rozerwie, a ten siedzi godzinę. Drugi sracz rozwalony, z jednej strony pocztowy, z drugiej kuszetka, to co, przez okno ma robić?”

I tak lęk przed tragedią upokorzenia zamienił mi się w życiową farsę.

Nikomu oczywiście nie powiedziałem o tych pieniądzach, nigdy też ta sprawa nie wyszła na jaw. Wypłacili mi

premię specjalną, kupiliśmy za nią magnetowid SVHS, szef nie odszedł jednak do Elbląga, jak zapowiadał, nie zwolnił stanowiska. W moim dalszym życiu nic więcej właściwie się już nie zdarzyło. Kiedy myślę o przeszłości, trudno mi odróżnić rok od roku. Nie będę też mówił o Grażce, zbyt boli. Gdyby żyła, nie byłoby mnie tutaj. Nie byłoby też, gdybym po wydarzeniu w pociągu umiał żyć bez pogardy dla siebie, bo nie potrafiłem zapomnieć. Chcę teraz mieć ostatnią szansę poczucia się jak Hackman, Norris i Mel Gibson. Trzeba mi aktu odwagi. Uważasz to za głupstwo?

– Tak, uważam – odpowiedział Irek bez namysłu.

– Może masz rację.

Kiedy obudził się rano, jak zwykle od stóp do głów pokryty płynną czerwienią wschodzącego słońca, spostrzegł, że na łóżku bliżej okna nie ma znajomego, zwiniętego w kłębek kształtu. Odrzucona kołdra smętnie zwisała do ziemi, z wieszaka zniknął szlafrok, choć na nocnym stoliku wszystko pozostało nieruszone – oprawny w skórę cyfrowy notes, tubka maści firmy Yamanouchi, kubek i pojemnik z mlekiem. Zostały też ustawione na baczność kapcie.

Zdziwił się. Konieczny miał mocny sen, nigdy nie wstawał wcześniej niż on, całe dnie mógł spędzać, leżąc, podrzemując, budząc się tylko na krótko, żeby zamienić parę słów i pochłeptać mleka albo jogurtu.

Wytężył słuch, ale nie usłyszał szumu wody w łazience. Podniósł się więc, wyszedł na korytarz. Panowała tam wszechwładna poranna czerwień i cisza, musiało być bardzo

wcześnie, bo jeszcze nawet Starościak nie zaczął swoich łamańców.

Sprawdził w ogródku i w czytelni, przeszedł do hallu i zajrzał nawet za oparcia skórzanych foteli – Koniecznego nigdzie nie było. Wrócił zatem zrezygnowany, nie mógł już zasnąć, postanowił pójść pod prysznic.

Wychodząc z łazienki, wpadł prosto na masywne ciało Barszczuchy. Krzątała się po sypialni, zawinęła pościel Koniecznego w płachtę grubej folii i dokładnie spryskiwała goły materac aerozolem, wydzielającym ostrą, ziołową woń. Następnie, zupełnie nie zwracając uwagi na Irka, wrzuciła do białej torby rzeczy ze stolika, drobiazgi z szafki, jakieś chustki, skarpety, płyn do ust i wodę kolońską. Nie znalazłszy już niczego więcej, zakleiła torbę, ściągnęła długie po łokieć rękawice i odetchnęła, wyraźnie zmęczona.

Patrzył na nią, nic nie mówiąc.

– No co? Przyszedł nad ranem. A ja mam obligo od razu spełniać życzenie, zwłaszcza jeżeli zakwalifikowany i rozliczony – wypaliła tonem usprawiedliwienia. – Większość decyduje się właśnie nad ranem, po źle przespanej nocy. Dwukrotnie potwierdził, więc… nie było przeszkód.

Irek zatoczył się lekko, a potem oparł o poręcz krzesła. Barszczucha tymczasem wciągnęła niewielki wózek, do znajdującego się na nim pudła wrzuciła pozostałości po Koniecznym łącznie z pościelą i zamknęła wieko na jednorazowy zacisk.

– Co z tym? – zapytał nieswoim głosem.

– Do plazmy. Nie zostaje nic spoza protokołu.

– Niech pani zaczeka moment… – złapał ją za rękę, kiedy już wychodziła. – Może mówił coś, może coś chciał przekazać?

– A coś ty taki ciekawy? Nic nie chciał.

– Niech pani jeszcze zaczeka… A samo przejście, jak z przejściem, niech pani powie, co czuł, co robił, jak trzymał głowę. Interesuje mnie, znałem go przecież, rozmawialiśmy tyle po nocach…

Od pielęgniarki powiało oficjalnym chłodem.

– Wszystko przebiegło bez zakłóceń, nie zaszło nic szczególnego.

Wszechwłoga, który wpadł na poranną wizytę, zachowywał się tak, jakby Konieczny nigdy nie istniał. Irek zresztą ledwo go poznał, włosy zmieniły barwę na czarną, oczy błyszczały, twarz nabrała śniadego odcienia. Chodził szybkim krokiem z kąta w kąt, odbijał piłeczkę.

– Tym, przed którymi jeszcze kawał życia, nie ma co, panie Ireneuszu, tak bardzo zazdrościć – przemówił wreszcie. – Ogląda pan newsy? Nie? Może i szkoda. Alarmują, że postępuje stałe ocieplanie Ziemi, że topią się śniegi na Antarktydzie, grozi nam podwyższenie poziomu mórz i zalanie ogromnych połaci kontynentów. Gołym okiem to widać, u nas też. Nie pamiętam już, ile lat temu była normalna zima. Owszem, jeszcze jako dzieciak bawiłem się w śniegu zwyczajnie, na podwórku, a nie w Winter Centrach, po których gówniarze od razu dostają anginy i mają zagwarantowany reumatyzm. Kiedy to mogło być? W dwa tysiące ósmym? Dziesiątym? Jeśli o porę letnią chodzi, to prowadzę na swój użytek prywatną statystykę, pan wie, panie Ireneuszu, że interesuje mnie mnóstwo różnych spraw i zjawisk pozornie niemających wiele wspólnego z medycyną, ale tylko pozornie, bo naprawdę nie ma niczego na tym świecie, co by z medycyną nie było związane. Otóż przez ostatnich szesnaście lat bez żadnego wyjątku fala upałów rozpoczynała się na początku kwietnia i kończyła się około połowy października. Przeciętna temperatura od czerwca do września oscylowała między dwudziestu dziewięciu a trzydziestu siedmiu stopniami. Spada bilans wód, przerzedzają się lasy, o glebie w ogóle nie ma co gadać. A więc wszyscy biją na alarm, wróżą jak najgorszą przyszłość, snują prognozy spod znaku sznura i szubienicy. Ja też się boję, ale widzę w tych anomaliach także dobrą stronę. Może całkowicie zmienimy się pod wpływem tego słonecznego żaru, może on wypali nasze prostactwo i gruboskórność, rozbudzi w nas błyskotliwość i otwartość ludzi Południa, tak że już zupełnie w niczym nie będziemy przypominać barbarzyńców dwudziestego wieku? Jak by to było cudownie: nasza Polska kochana, czyli słońce, winnice, ciepłe morze, noce pachnące różami i jaśminem, nowi, piękni ludzie i piękne pieśni, śpiewane do rana…

Wszechwłoga wzruszył się i jak zwykle w takich sytuacjach żarliwie, głęboko westchnął:

– Moją ojczyzną jest jutro, postanowiłem więc, panie Ireneuszu, ulec marzeniom i spróbować zostać południowcem. Myślę też, bardzo poważnie myślę o zmianie nazwiska, panu pierwszemu to wyznaję. Niech pan na mnie popatrzy.

Odwrócił się do Irka przodem, jednym bokiem, potem drugim, nie przerywając odbijania piłeczki, przeszedł dwa razy długość sypialni krokiem modelki na wybiegu.

Irek jednak nie patrzył. Nie patrzył i nie słuchał. Demonstracyjnie odwrócił głowę i utkwił wzrok w pustym łóżku Koniecznego. Wszechwłoga dopiero teraz to zauważył. Zły, że pacjent go ignoruje, przerwał swój wywód i skwitował przez zęby:

– Nie ma czemu się dziwić ani czego aż tak bardzo przeżywać. Normalne. To, na co i pan oczekuje, jest jak powołanie kapłańskie albo lekarskie. Trzeba dojrzeć.

Po obiedzie zajrzał do dwójki. Cmon wiedział już o przejściu Koniecznego. Nie wyglądał najlepiej. Twarz mu się wyostrzyła, zmalała jeszcze bardziej, była podobna do szarej skorupki. Także czubki palców sprawiały wrażenie siności.

Poprosił Irka, żeby usiadł przy nim blisko, na brzegu łóżka.

– Więc poszedł prosto w łapy? – pytał szeptem. – Ja nie pójdę.

– Miało to być prywatne zwycięstwo nad strachem, nad słabością, nad wstydem i upokorzeniem. Całą noc opowiadał mi o swoim życiu. Zrobił kiedyś coś głupiego, teraz chciał sam siebie przekonać, że nie jest tchórzem.

– Gówno tam zwycięstwo. Jakie zwycięstwo? Prawdziwy bohater walczy z losem, a nie z samym sobą. Dlatego ja nie pójdę. Leżąc tutaj, myślałem długo i do takiego wniosku doszedłem. Chcę ci jeszcze coś powiedzieć…