Irek mocniej pochylił się nad Cmonem, tak że czuł na policzku jego płytki oddech.
– No?
– Pryskaj stąd.
– Co powiedziałeś?
– Żebyś spieprzał stąd, powinieneś spieprzać, poważnie mówię.
– Co ty gadasz? – Irek zaśmiał się cicho i stuknął w czoło. – W tym stanie? Po co? Gdzie? Jestem rozliczony i zakwalifikowany, mój dom idzie do rozbiórki, nawet modem mi zabrali, jestem nikim. Poza tym – ostatnie stadium, padłbym gdzieś pod płotem. Tu chociaż leki trochę mnie trzymają.
– Właśnie nie takie ostatnie. Majami coś tam bąkała o twoich wynikach. Nie masz wcale życia policzonego na godziny… Chodzisz, sprawny jesteś, lekarstwa zawsze można kupić. Powinieneś prysnąć, a kiedy poczujesz, że t o już blisko, powinieneś jechać do leśniczówki Ustrych. Nic nie pytaj. Pogadamy jeszcze.
Cmon wyciągnął rękę do regulatora żaluzji. Zapanował półmrok. Powiedział, że jest mu zimno, że spróbuje zasnąć, i otulił się kołdrą. Nie mógł jednak spać, po paru minutach niespokojnie odwrócił się do Irka, który obiecał, że posiedzi przy nim do czasu, gdy przyjdzie Majami.
– Mam do ciebie wielką prośbę… Żebyś jutro w nocy, o jedenastej trzydzieści, wyszedł do hallu, tam gdzie fotele. Ostatnie okno po lewej jest rozhermetyzowane, można je otworzyć. Otworzysz i jeśli wyczujesz, że zwisa z niego sznurek albo linka, wciągniesz ją, odczepisz, co tam będzie przywiązane, i tu przyniesiesz. OK?
Wysłuchał wszystkiego bez słowa. „Chyba bredzi. Może niedotlenienie mózgu?” – pomyślał. Rocker wyraźnie odpływał w ciemność, a Irek uświadomił sobie, że po niespodziewanej śmierci Koniecznego traci ostatniego z dwóch najbliższych sobie ludzi.
Odejście Koniecznego skomentował także spotkany na korytarzu Starościak, wycierający akurat twarz, spoconą po kolejnej turze ćwiczeń, ręcznikiem w białe grochy:
– Też nam numer wyciął! Ja rozumiem, prosta sprawa, przecież wszyscy po to tu jesteśmy, ale żeby nie przyjść,
nie pożegnać się kulturalnie, po ludzku kumplom „cześć!” nie powiedzieć? Przecież to nic nie kosztuje! Oj, niegrzeczny, niegrzeczny… A nie wyglądał, co nie?
W sali restauracyjnej zaduch gotowanego mięsa mieszał się z papierosowym dymem. Światło kościanej barwy sączyło się z mlecznych kuł pod sufitem i spływało po ścianach, pokrytych do połowy zieloną lamperią.
Ojciec jadł przy stoliku schabowego z kapustą, wypluwał dyskretnie chrząstki i odkładał je do pustego talerza po zupie.
– Siadaj, Iruś, siadaj. Przetrącisz coś pewnie? Właściwie jest tylko pomidorowa i schabowy, można jeszcze bigos zamówić, ale strach, bo to, cholera, nigdy nie wiadomo, co tam napakują.
Cień kelnera zjawił się przy stoliku, przed Irkiem wyrosły talerze z nieokreśloną, szarą zawartością. Nie interesował się nimi, nie czuł głodu, patrzył przed siebie. Za półokrągłym, zaparowanym oknem leżała niczym nierozświetlona ciemność, w rogu kilku rozmemłanych facetów piło wódkę. Krawaty kładły im się już na brzuchach, odłożyli papierosy i całowali się zaślinionymi ustami, jeden zaczynał chrypiącym basem śpiewać partyzancką piosenkę Rozszumiały się wierzby płaczące.
– Znowu nic nie mówisz, Iruś? Wiesz co? Weźmiemy, cholera, po pięćdziesiątce winiaku, przecież dorosły jesteś. Pada, zimno. Napijesz się, nie?
Alkohol smakował jak ślina. Ojciec po wypitym kieliszku rozluźnił się i umościł na krześle.
– Ale miałem wczoraj przygodę, niech to cholera jasna… Z Barczewa przyjechałem pekaesem do Jezioran, po kontroli w Jezioranach szedłem na pociąg do Lidzbarka. Wieczór, zimno, wiatr wieje, dworzec daleko za miastem, jeszcze trzeba, cholera, koło cmentarza przechodzić. Idę i coś mi nie pasuje. Przy dworcu ciemno, nie świeci się w oknach ani na peronie, plac przed stacją pusty, kiedyś krążyli zawsze jacyś ludzie, był kiosk, stała taksówka. Podchodzę bliżej i, cholera, pod jedną jedyną zapaloną latarnią widzę, że dworzec pozabijany deskami, wybite szyby, w peronie dziury, szyny zardzewiałe i zarośnięte zielskiem. Z tego wszystkiego chciałem już, cholera, wejść do poczekalni i przesiedzieć do rana, ale drzwi nie dałem rady otworzyć. Wyszedłem na szosę i całe szczęście, cholera, jechał samochód z POMu po zaopatrzenie, inaczej musiałbym przełazić całą noc.
Zogromniał nagle, a jego lufka z dymiącym sportem stała się podobna do dymiącej lufy armatniej.
– Tak zabiliście, cholera, deskami cały nasz świat. Dwie dechy na krzyż, cztery gwoździe, żeby nic nie zostało, żeby zapomnieć, na śmietnik wyrzucić. Przecież byliśmy porządni i poczciwi, ciężko pracowaliśmy, wymagaliśmy niewiele od życia i niewiele nam było trzeba do prawdziwej radości. A wy i tak w swoich mrzonkach, pretensjonalnych marzeniach, filozofii życiowej nie wiadomo skąd rozpuściliście się jak nieboszczyk w kwasie solnym.
– l znowu pretensje, tatuś – niecierpliwił się Irek. – Co ja jestem temu wszystkimu winien, tylko żyłem sobie. Powtarzam to i będę powtarzał.
Wcale nie chciało mu się rozmawiać, nawet kłócić, toczyć pokoleniowego sporu. Nie było już o co.
Ojciec skurczył się, zmalał. Na miejscu widelców i talerzy znalazł się segregator, bloczki druków, pieczątki i ołówki kopiowe.
– Kiedy ja wreszcie porządny obiad zjem? – zajęczał. – Już mam dość hoteli, kolejowego smrodu. Żyję, cholera, w wagonach, wrastam w wagony, jestem już podobny do ścian i ławek. Tak bardzo chciałbym wrócić do domu, poleżeć, wyspać się, nie chodzić, cholera, do żadnej pracy, kupić rower i jeździć na działkę, bez pośpiechu, w słoneczne poranki, kiedy się zachce, a nie kiedy trzeba. A tu jutro znowu do Bartoszyc, potem do Górowa, Sępopola, Ornety, Pieniężna… To się, cholera jasna, chyba nigdy nie skończy…
Wstał, z krzesła obok zabrał teczkę, ubrał się i wszedł na schody prowadzące do hotelu. Ze stopni machnął po swojemu ręką w geście pożegnania.
– Jak chcesz, Iruś, to chodź ze mną na górę. Będzie fajno, mieszankę wedlowską w Jezioranach dostałem. Jak nie chcesz, to zostań.
Ortalionowy płaszcz z paskiem zwisającym swobodnym półkolem poniżej pleców zniknął w prześwicie wąskiego hotelowego korytarza.
Nie miał pojęcia, jak potraktować prośbę Cmona. Mogły to być majaki ciężko chorego człowieka albo też głupia podpucha, żart; a rola staruszka do żartów zupełnie mu nie odpowiadała. Nie mógł jeszcze raz pogadać z nim na osobności, bo przez całą noc siedziała w dwójce Majami, za dnia natomiast słyszał stamtąd perorującego Wszechwłogę, ciągle też wchodziły i wychodziły różne osoby z obsługi.
Zdecydował już, że nigdzie nie pójdzie i nie odezwie się do Cmona na ten temat, ale jednak kiedy stolikowy zegar wskazał wpół do dwunastej, wstał cicho, ostrożnie zamknął za sobą drzwi i na palcach, boso, zaczął się skradać w kierunku hallu. Na miejscu było ciemno, solidne oparcia foteli srebrzyły słabe księżycowe smugi. Stanął przy ostatnim oknie po lewej i zaczął je sprawdzać, uderzając lekko otwartą dłonią. Rzeczywiście, dolna część, kiedy nacisnął mocno, dała się uchylić. Uderzyło go gorące powietrze; mimo nocnej pory, na dworze musiał jeszcze panować upał. Poczuł aromat tej gorącej fali, niosła powiewy i zapachy budzące tęsknotę, naturalne, rzeczywiste, nie takie jak na Oddziale O-L i w całym Szpitalu Nieustającej Pomocy, gdzie pozornie przyjemny chłód ma w sobie posmak wnętrza otwartej lodówki.
Przesunął palcami po parapecie, ostrożnie, po omacku, najpierw w jedną, potem w drugą stronę. To nie były żadne jaja! Pod palcami wyczuł jak najbardziej autentyczny, śliski i naprężony sznurek. Delikatnie zaczął wciągać go do środka. Ciężar twardo obijał się o ścianę, tak że co chwila musiał przestawać, żeby nie zwrócić niczyjej uwagi. Wreszcie ładunek zachrobotał o okno. Wyciągnął rękę i poczuł chłód szkła.
Była to… butelka wina z przyklejonym taśmą scyzorykiem. Prędko wsunął ją pod szlafrok, sznurek wsadził do kieszeni.
– Masz? – zapytał z niepokojem Cmon, gdy stanął w drzwiach.
Kiwnął głową, podniósł butelkę do światła, obejrzał etykietę i pokazał Cmonowi. Czerwone bordeaux, Chateau du Bousquet z Cótes de Bourg.
– Może być. Właśnie takie lubiłem. Nie należy do najdroższych, ale jest w miarę lekkie i w miarę wytrawne, bez przesady z garbnikami. No i, rzecz jasna, merlot, dziki, krwisty bukiet osiemnastego wieku, nie żaden tam ugrzeczniony cabernet – Cmon starał się podciągnąć bezwładne nogi, żeby usiąść wyżej i wygodniej.
– Ty chcesz to pić? Tutaj? Teraz? Nie boisz się… o siebie?
Rocker zachichotał:
– Jak nie tu i teraz, to gdzie i kiedy? A bać się? Czy będąc w tym miejscu, można się jeszcze czegoś bać? Nie gadaj tyle, otwieraj! Ja przecież nie dam rady.
– A Majami?
– Spoko, nie przyjdzie. Wyjechała z chłopakiem na weekend, dzisiaj piątek.
Irek czuł, że wplątuje się w coś niedobrego, miał nawet zamiar wyjść i zawiadomić Środę Popielcową, którą widział w dyżurce. Na razie jednak bez słowa wkręcał korkociąg. Poszło mu to nadspodziewanie sprawnie, soczyste cmoknięcie korka rozległo się na cały oddział i pewnie zostałoby zauważone, gdyby ktokolwiek spodziewał się tu takiego odgłosu.
– Widzisz, jaką masz parę? – komentował Cmon. – Co tu porównywać ciebie do mnie albo do innych półdenatów, nawet do Starościaka.
Pili ukradkiem, nalewając pod kołdrą do płaskich szklanek od mycia zębów. Wino spływało do spustoszonych organizmów rzeką świeżości, przypominającą, że jeszcze żyją, są ludźmi. „Wino uczłowiecza” – taka sentencja przyszła Irkowi do głowy, bo smakowało mu jak mało kiedy przedtem, przynosiło lekkość, ciepło i spokój. Obydwaj wkrótce zapomnieli, że grzeszą przeciw najradykalniej przestrzeganym szpitalnym przepisom.
– Przecież mówiłeś, że twój organizm nie toleruje alkoholu – zauważył Irek, rozlewając następną kolejkę.
– Kiedyś nie tolerował, teraz to co innego.
Oczy im zapłonęły, języki się rozwiązały, ale Cmon, opowiadający już o bliźniaczkach, z których jedna sypiała z Kotłowym, a druga z ojcem Kotłowego, docentem – saksofonistą, nagle spoważniał, odstawił niedopitą szklankę i cicho poprosił, aby wyciągnąć mu poduszki spod pleców, ułożyć płasko, bo poczuł się trochę gorzej.
– Teraz słuchaj, co mówię, i nie przerywaj – zachrypiał nieswoim głosem. – Wszystko zrozumiałem. Pryskaj stąd, spieprzaj jak najprędzej. Może umrzesz za miesiąc, może za dwa, może za pół roku, ale będziesz sobą, a nie bezwolnym śmieciem, który niszczy się sam, żeby oczyścić świat z siebie i takich jak on dla nowych, pięknych ludzi. Kretyństwo, nie ma żadnych „nowych ludzi”, ludzie są zawsze tacy sami, niezależnie od fryzur, strojów, jakie noszą, i maszyn, jakich używają. Ja już stąd nigdy nie wyjdę…