Rozbiórka prowadzona była planowo, metodycznie. Najpierw wypalano dach budynku, buchał płomień i walił w niebo słup czarnego dymu. Potem robotnicy od najwyższego piętra zaczynali rozmontowywanie betonowych płyt. Zewsząd dochodził łoskot mechanicznych młotów, za pomocą laserowych pił przecinano zbrojenia. Później dźwig, pomalowany na pomarańczowo i migający ostrzegawczymi światłami, zdejmował płytę i umieszczał ją na platformie specjalnej ciężarówki. Te wielkie, bezgłośnie poruszające się potwory, zabierające po dziesięć płyt jednocześnie, sunęły jeden za drugim prowizorycznie wybudowaną drogą, prowadzącą nad skarpą aż do wzniesionej przez Holendrów przetwórni za jeziorem Skanda. Tam z kolei potężne młyny mełły beton na proszek, służący potem jako materiał do budowy autostrady wschodniej. Odjeżdżały w dal ramy ludzkich losów, miejsca wzruszeń i lęków, strzępy tapet – opakowań codzienności, okienne otwory, przez które tyle oczu dziesiątki lat patrzyły na wiosenne niebo albo padający śnieg.
Gdzie indziej demontowano fundamenty, odpowiednimi maszynami wyrywano z ziemi rury kanalizacyjne, gazowe, kable telefoniczne, elektryczne i telewizyjne, przeprowadzano też natychmiastową dezynfekcję pustych już wykopów poprzez pompowanie do nich cuchnącego chemicznie płynu z czerwonych cystern.
O wiele trudniejsza była rozbiórka domów wyraźnie grożących zawaleniem. Taki wieżowiec Irek zobaczył przy dawnej pętli autobusowej, obok ciastkarni. Jeden z jego szczytów stał prosto, drugi jakby słaniał się na nogach, wykręcał i jednocześnie pochylał do przodu. Część betonowych płyt oderwała się i leżała bezładnie po obu stronach budynku, inne ledwo wisiały na stalowych drutach, dach był przełamany, od jego linii aż do siódmego piętra ział potworny rozstęp ścian, budynek wyglądał jak rozdarta do połowy
kartka papieru. Tu ludzie musieli pracować z platform na długich wysięgnikach, dokonując cudów zręczności, żeby poszczególne fragmenty odcinać, a potem podwieszać pod ramię dźwigu.
Słońce przypiekało coraz mocniej, niebo zmętniało od upału jak prześwietlona klisza. Szedł jednak dalej i z leżących wszędzie, w pryzmach i pojedynczo, betonowych złomów, gruzowiska dwudziestego wieku, odczytywał czasem ledwie już widoczne, namalowane wyblakłą farbą duchowe przesłania końca minionego stulecia: „Kto ma spray, ten ma władzę”; „Spray jak czay w to mi gray”; „Lubię grzebać w dupie – Tomcio Paluch”.
Czekała go jeszcze wędrówka do dawnego osiedla, na sąsiednie wzgórze, spadającą w dół, a potem pnącą się wysoko ulicą Krasickiego. Tu było już gorąco jak na patelni. Nie dał za wygraną, szedł, omijając ustawione w poprzek ulicy betonowe poręcze.
Kompleksy budynków opleciono policyjnymi taśmami, jak wszędzie ustawiono tablice ostrzegawcze. Jego dom nie miał już okien ani drzwi, stał ażurowy, jakby złożony z klocków. To śmieszne, wyglądał tak samo jak wtedy, kiedy co tydzień przybiegali tu z Mirką i klęli z niecierpliwości, czekając końca ślimaczącej się budowy i kluczy do własnego kąta.
Obok Irka stanął facet z drugiej klatki, którego znał z widzenia ze trzydzieści lat.
– O, teraz to im szybko idzie – zauważył, zadzierając głowę. – Mają taką maszynę, tłoczą do mieszkania rozżarzone powietrze, wszystko popieleje w dziesięć minut i spokój. Podjeżdża wielki zbiornik, wsysa popiół jak odkurzacz i już, beton czysty, można rozbierać.
Ciężko przeżył wyprawę do domu, choć pozornie niczym się nie przejął. Po powrocie spał kilka godzin, bolała go później głowa, zaczęły się nudności i kłucia kręgosłupa. Na dodatek tego wieczoru nie przyszła Łucja.
Nie przyszła też i następnego, i jeszcze następnego. Niepokoił się, szukał jej przez kilka dni. Chodził po mieście, wystawał przed sklepem, gdzie się spotkali. Szukałby pewnie dalej, ale zupełnie stracił siły. Czuł, że Proxeol z trudem powstrzymuje ból, nie może jednak powstrzymać coraz większej słabości i fal wysokiej gorączki. Organizm odmawiał też przyjmowania pokarmów, tolerował tylko najlżejsze rzeczy, resztę zwracał. Przestraszył się nie na żarty dopiero wtedy, gdy po takim wymiotnym odruchu spostrzegł kilka ciemnych kropel krwi.
W pierwszej chwili rozpaczliwie chciał wracać do Wszechwłogi. Ze strachem, wiele razy biorąc do ręki modem i odkładając go z powrotem, wszedł na terminal Oddziału O-L. Na szczęście ukazała się Majami. Po ucieczce Wszechwłoga podobno wpadł w szał, Bogu ducha winnego Babilona, który nie był jeszcze zakwalifikowany, wysłał do zakładu psychiatrycznego i kazał zgłosić zaginięcie Irka na policję. Tam jednak powiedziano, że Ireneusz Słupecki na pewno nie żyje, i przedstawiono szpitalną dokumentację, wytykając przy tym bałagan na oddziale.
– Bądź dzielny- powiedziała. – Twoja córka ciągle tu wchodzi, co robić?
– Niech pani poinformuje, że… zgodnie z dokumentacją…
– Bądź sobą.
Przez tydzień nie wstawał z łóżka. Brał już podwójne zastrzyki, co utrzymywało go w stanie lekkiego oszołomienia i pobudzenia. Nie jadł, nie spał, zmuszał się tylko do picia mleka, które parę razy zwrócił, zabarwione na różowo.
Powoli dojrzewała w nim decyzja, postanowił nie zwlekać.
W sobotę rano ubrał się i wyszedł. Zostawił na stole modem Cmona, starannie zamknął drzwi, chipowe karty zniszczył i wyrzucił do kosza.
W spożywczym supermarkecie dla kobiet sieci FADRA kupił puszkę piwa „Napój cienisty” z podobizną Leśmiana, otoczoną wieńcem z chmielowych szyszek, wsadził ją do kieszeni i pojechał na dworzec autobusowy.
Czekał długo, ale w końcu złapał odpowiedni kurs. Autobus bezszelestnie sunął starą szosą warszawską, pustą w południe, nieuczęszczaną, służącą dziś tylko mieszkańcom okolicznych wsi. Za Stawigudą skręcił w piękną, leśną drogę do Plusk i tam Irek wysiadł na samotnym przystanku. Z chłodnego wnętrza prosto w słoneczny żar, przepojony żywicą, wonią rozgrzanego igliwia.
Ścieżką prowadzącą w dół zszedł ku jezioru. Jak za dawnych czasów było migotliwe i srebrne, broniło się przed upałem ledwie zauważalną mgiełką.
Usiadł pod drzewem i pił piwo. Izotermiczna puszka doskonale trzymała chłód, który drobnymi bąbelkami drapał w podniebienie, a potem rozchodził się po brzuchu, łagodząc na chwilę gorączkę i kiełkujący gdzieś głęboko ból. Nie rozmyślał, patrzył na grę słońca w koronach sosen.
– Leśniczówka Ustrych… – powtarzał.
Nagle zorientował się, że nie jest sam. Niedaleko, za większą kępą traw leżała przytulona para młodych ludzi. Kochali się przedtem albo spali w cieniu, teraz zaczęli rozmawiać.
– Nie chce mi się nawet myśleć o końcu urlopu – mówił chłopak. – Jak mogę wrócić do normalnego życia, kiedy nie umiem normalnie żyć? Mam dość serwerów, rzygam informacjami, ten cały natłok mnie ogłupia, robi ze mnie nakręconą maszynkę. Chciałbym tak cały czas leżeć z tobą albo być w lesie, albo móc nie wiedzieć, co będę robił za miesiąc o piętnastej trzydzieści. Pożyć z dnia na dzień, zjeść coś, czego nie ma w diecie, nie być dostępnym przez sieć o każdej porze…
– Jutro wyrzucimy modemy – rozległ się głos dziewczyny. – Decydujemy się, nie będziemy w kółko tylko o tym gadać. Od września nie idę do pracy, chcę naprawdę żyć i naprawdę się cieszyć! A teraz – do wody! Precz ze zgniłym światem!
Podnieśli się, chwycili za ręce. Byli całkowicie nadzy, zupełnie pozbawieni włosów. Wbiegli do jeziora jak do ożywczego źródła, skacząc i szalejąc tak, że w wodnych bryzgach na chwilę ukazała się tęcza.
Irek również powstał i ruszył dalej brzegiem. Szedł, chłonąc błotną wilgoć, przecinając fale woni rozgrzanego słońcem sitowia. W miejscu, gdzie otwierała się niewielka zatoczka, zobaczył rybaka z wędką, siwowłosego mężczyznę, siedzącego na pomoście zbitym z kilku desek. Zapytał o leśniczówkę Ustrych.
Rybak odwrócił głowę, wskazał na wylot leśnej przesieki, której koniec zamazywał się w dali.
– Dobrze, że pan pyta. Tędy! Trzeba tylko iść po słonecznej stronie, wtedy na pewno pan trafi.
Irek, rozkopując nogami nagrzany piasek, posłusznie podążył we wskazanym kierunku.
– Ja jestem las, widzialny brat czasu – usłyszał nagle w sobie wyraźny głos. – Nic się nie zmieniam, a ty zmieniłeś się tak bardzo. Rosnę z nieskończoności w nieskończoność. Moja ciemność, moja wilgoć, moje ciche, słoneczne przestrzenie trwają obok świata. Nikt mnie do końca nie pozna, nic mnie nie dotyczy. Przeżywam poranki chłodne jak muśnięcia ust, pomarańczowe popołudnia, srebrne, sierpniowe noce. Wiatr niesie z daleka echa wielkich eksplozji, gdzieś tam przetaczają się nawałnice wydarzeń, kwitną i gasną mody, zbiorowe histerie, ludzkie żywoty. Szosami wyrżniętymi na wylot w moim ciele pędzą mechaniczne pudła. Ich szum narasta z oddali, migają niewyraźne twarze, przykryte połyskliwym szkłem, potem ustaje, zamiera gdzieś w perspektywie, a wraz z nim polityka, namiętności, rachunki do zapłacenia – cały galimatias wypełniający te biedne, uwożone w dal głowiny. Cisza, która następuje później, jest świadectwem mojego triumfu. Nieważne, ile masz lat, gdy wchodzisz między drzewa, gdy czujesz pod butami suchy, zapadający się mech, gdy idąc, roztrącasz zaległe jedne na drugich, wytopione przez rozpalone powietrze pokłady zapachów lata. Ułóż się w zielonym świetle i patrz, bo jestem pryzmatem marzeń, przyłożonym do oka, by widzieć wszystko naraz.
Zatracił wszelką rachubę, nie wiedział, jak wiele przeszedł. Zapadał zmierzch, płynęły godziny, dalej nie mógł już iść.
Ze zdziwieniem przyjął ogromniejące niebo i dotknięcia sosnowych igieł.
Zaskoczony spojrzał pod stopy. Zobaczył, że stoi na kuli, która nieoczekiwanie zaczyna się zmniejszać. Za chwilę była to już piłeczka, ginąca w zimnym, granatowym oceanie.
Zatrzaśnięte bramy otworzyły się i poczuł słodką sytość oraz pewność Wszechwiedzy, pozwalającej ogarnąć początek i koniec, stanąć ponad czasem. Z czystej ciekawości zerknął zatem jeszcze raz pod nogi i ujrzał już tylko mały, bezludny glob, podobny do orzecha włoskiego, łudzący oczy obcych astronomów martwym światłem. Zrozumiał, że ta nikomu niepotrzebna kulka, taki śmieć właściwie, dla niego też nic już nie znaczy.
„No i, w gruncie rzeczy, co się stało?” – pomyślał.
Olsztyn, grudzień 1999