Najgorsze jest pierwsze uderzenie śmierci. Jej nagłe pojawienie się w małym światku najbliższych sobie osób budzi grozę i konsternację, jakby była ona kimś nieznanym, ma zawsze swoją dramaturgię, scenerię, rekwizyty. Takim rekwizytem był telefon, zapomniane dziś urządzenie, którego napastliwy dzwonek przewrażliwionym ścinał krew i zatrzymywał oddech. Kiedy matka umierała, ktoś polecił mu szybko zamknąć kasę i biec do pokoju kierownika, bo tam przełączono rozmowę. Obojętny głos chrypiał, że zawał, że stan poważny. Zapamiętał długie godziny przed salą intensywnej terapii, tykanie elektrycznego zegara, upał taki sam jak dzisiaj, wreszcie biały fartuch, rozłożone ręce i kobiecy głos mówiący coś w rodzaju: „Nie dało rady, proszę pana, niestety”. Kiedy zupełnie oszołomiony, z teczką w ręku i marynarką przewieszoną przez ramię, rozglądał się potem po korytarzu, nie wiedząc, co robić, widział, jak lekarka wchodzi do swojego gabinetu, z roztargnienia zostawia uchylone drzwi, włącza czajnik, wyciąga grube pismo i przegląda, szeleszcząc lakierowanymi stronami.
Śmierć dla nikogo nie jest tą samą osobą, nie może być także doświadczeniem ogólnym, bo choć ciąży nad wszystkimi, zawsze dotyczy tylko niektórych. U ojca wszakże była wielką ulgą. Pamiętał niekończące się noce na stołku przy szpitalnym łóżku, znużenie, krążenie w kółko po hallu, rozprostowywanie zdrętwiałych nóg, gryzący kwas papierosów wypalanych dla zabicia czasu przy otwartym oknie. Głowa ojca nieruchomo spoczywała na chudej poduszce, czasem otwierał oczy i spoglądał bez zainteresowania albo poruszał wargami i trzeba je było wówczas zwilżać kawałkiem ligniny. Nic nie mówił, zapadał w krótkie, trwające po kilkanaście minut transy snu. Charczał wtedy i rzęził, w kącikach ust pączkowały bąbelki śliny.
Nie ma żadnych łagodnych przejść, śmierć drażni i zwodzi, do ostatka piętrzy przeszkody, stawia zadania, żąda nadludzkich wysiłków.
Podczas snu ojciec zerwał się raptownie z wyrazem bezgranicznego zdziwienia na twarzy, zaklaskał znienacka w ręce, wyrywając przy tym igłę kroplówki, i z szyderczym uśmiechem opadł już po tamtej stronie.
Światło na sali, doktor, ziewająca pielęgniarka taszcząca parawan. Irek nie odczuł wówczas niczego, co powinien był odczuć porządny człowiek. Bez słowa zebrał swoje rzeczy: kurtkę, dwie gazety, napoczętą paczkę chipsów; trąc szczypiące powieki, zszedł na dół, wciągnął głęboko styczniowe powietrze, które o trzeciej nad ranem smakowało jak zamrożona wódka, i zaczął skrobać szyby malucha.
Ale najwcześniejsza odsłona śmierci, jakiej osobiście doświadczył, to była śmierć Basi. Właściwie pani Basi, dziewczyny mieszkającej w poniemieckim domku obok dziadków, w niedalekim miasteczku, dokąd rodzice co roku wywozili go na lato. „Kiedy to mogło być?” – głowił się przez chwilę. Ciekawe, prawie równo osiemdziesiąt pięć lat temu, jeszcze nie chodził do szkoły.
Dobrze, że liczby niewiele już znaczą, nie powodują zawrotu głowy.
Basia studiowała fizykę w Warszawie, była spokojna i poważna. Często, gdy bawił się w piasku albo biegał po podwórzu z drewnianą ciężarówką na sznurku, rozkładała niedaleko leżak. Gryzła papierówki, czytała jakieś nudne książki bez obrazków, rzadziej słuchała piosenek z małego radia, podśpiewując sobie pod nosem. Pamięta płową grzywkę i modne zielone spodnierybaczki, obcisłymi nogawkami sięgające trochę za kolana. Musiała go lubić. Zabierała ze sobą, kiedy jechała do sklepu, sadzała na bagażniku wielkiego czarnego roweru i kazała mocno trzymać się siodełka. Paplał coś przez drogę po swojemu, a ona, pedałując, zaśmiewała się na cały głos. W ciemnym wnętrzu, pachnącym
chlebem i beczką ze śledziami, dostawał czasem szkliste, zielone dropsy albo ulepkowatego lizaka na patyku, którego drzazgi właziły między zęby.
Którejś niedzieli ktoś nagle wpadł do ogródka i krzyknął:
– Słyszeliście? Basia się utopiła w jeziorze w Warbunach!
Późnym popołudniem przywieziono ją do domu. Żukiem z piekarni, dziadek mówił, że nie było innego transportu. Może wtedy nie zabierano na sekcję, może sprawa była jasna – szok termiczny po skoku do wody przy trzydziestostopniowym upale.
Samochód wjechał na sąsiednie podwórko. Irek podkradł się od tyłu, wsadził nogę we wnękęstopień do wsiadania, chwycił obiema rękami za wyślizgany bort i z ciekawością zajrzał pod plandekę. Wewnątrz panował półmrok rozjaśniony słonecznymi strzępami, wpadającymi przez szpary. Na deskach białych od mąki leżał podłużny, nieruchomy kształt okręcony kraciastym kocem, spod którego wędrowały jeszcze w różne strony cienkie strużki wody, obok siatka na zakupy wypchana kłębem plażowej sukienki, wetknięte w nią pudełko kremu i ciemne, najmodniejsze okulary „chytry kotek”. Z domu dobiegał spazmatyczny kobiecy lament, falami przechodzący w gardłowe łkanie, tłukący się potem o mury okolicznych domów przez całą bezsenną noc, aż do rana. Zeskoczył i uciekł, zaczepiając ubraniem o krzaki porzeczek. Nie pamięta pogrzebu. Następnego dnia ojciec zabrał go do domu, to był chyba koniec sierpnia. Jednak po latach, kiedy w miasteczku nie miał już nikogo i przyjeżdżał tylko zajrzeć na niewielki cmentarz, gdzie leżeli dziadkowie, starał się choć przez chwilę zatrzymać przy Basi.
Pomnik uważano powszechnie za ekscentryczny, przyciągał uwagę, nawet gorszył. Był rzeczywiście inny niż wszystkie. Projektowany podobno przez jakąś artystyczną znakomitość, stanowił niespotykany przykład zastosowania w takim charakterze nowoczesnej sztuki początku lat sześćdziesiątych. Śnieżnobiały obelisk zakończony żelaznym krzyżem, wyższy od człowieka, tak że na krzyż można było spojrzeć, jedynie zadzierając głowę, obok wstęga marmuru, zwinięta w ustawioną pionowo pętlę, powykręcaną, zwichniętą; ni to płatek kwiatu, ni obrys serca, może łodyżka, co zwiędła przedwcześnie, złamana wpół, dotykająca ziemi końcem, który przecież miał rosnąć wysoko.
Nie chodziło jednak o prostoduszne skojarzenia – kiedyś zrozumiał, że to była metafora krzywdy, konceptualna deformacja przestrzeni, ukazująca, czym jest świat bez Basi.
Z roku na rok biel pomnika stawała się coraz bardziej matowa, topniały lawiny kwiatów, przedtem szczelnie pokrywające płytę i niklowane słupki, ubywało lampek zapalanych na Wszystkich Świętych. Przestał przyjeżdżać narzeczony, którego ludzie widzieli podobno kilka razy w zwykłe, powszednie dni, jak rano, zziajany, wymęczony podróżą, gna pustymi ulicami prosto ze stacji na cmentarz, żeby zaraz zdążyć z powrotem na warszawski pociąg, odchodzący za trzydzieści pięć minut. Życie oddalało się w swoją stronę, a Basia w swoją. Biel na pomniku ustępowała miejsca szarości, lśniąca powierzchnia, kłuta mrozem i chłostana deszczami, zaczęła pękać, obnażać warstwy zlepionych ze sobą kamyczków, bo widać marmur nie był prawdziwym marmurem. W końcu raz na zawsze znikły żywe kwiaty, zamiast nich ktoś położył wianuszek ze sztucznego anturium. Kiedy
z dziesięć lat temu Irek pojechał tam po raz ostatni, nie było już i wianuszka. Obelisk przekrzywił się niebezpiecznie, płyta wrosła w ziemię. Mógł tylko podnieść oderwaną kamienną tabliczkę z zatartym nazwiskiem, przetrzeć chustką i troskliwie oprzeć o gzyms pokryty zielonym liszajem.
Cmentarze nie mają w sobie żadnej grozy, to Sargassowe Morza na Oceanie Czasu. Pierwsze uderzenie śmierci trwa krótko, ból mija, po nim wkracza na zawsze odwieczny bezruch, rodzaj jakiejś skamieliny żalu, pamięci, wrażeń, która wypełnia spowodowaną ciosem pustkę. Monumentalne bramy albo skrzypiące, zardzewiałe furtki otwierają się na ciche przestrzenie, gdzie godziny, miesiące i lata nabierają konsystencji gęstego syropu albo przypominają roztopione szkło. Wicher historii traci impet na zmurszałych płotach, bagnetach żelaznych ogrodzeń, a świat widziany z perspektywy kruszejących pomników, zapomnianych krzyży o dumnie jeszcze wyprostowanych ramionach, wygląda, jakby był zaludniony wyłącznie przez dalekich przechodniów.
Pojedyncze postacie przemykają w odległym prześwicie bramy albo migają między szczeblami parkanu na chodniku od strony życia. Fasony nakryć głowy, krój spodni i kurtek, kształt i odgłos obcasów, obojętne plamy twarzy, unoszone w dal szybkim krokiem, zaświadczają o nieustannej zmianie poza magiczną granicą tych enklaw, o kołowrocie epok, o odwiecznej opozycji trwania i nieskończonego przepływu.
Gdy tak rozważał właściwości czasu życia oraz etapy przechodzenia jego progu, Sabin Tubiełło objawił mu się znienacka jako konkwistador, zdobywca, waleczny rycerz Nowej Ery, odmieniający tuż za progiem tysiąclecia skostniałą procedurę istnienia świata. Uświadomił sobie, że cała kultura, cała sieć utkana przez pokolenia, rozpięta na przęsłach wieków i spływająca w mgłę przeszłości, ma swoje źródło właśnie w nieobliczalności śmierci, w obawach o godzinę jej przyjścia, w strachu przed zaskoczeniem, które zawsze przynosi. Oto więc jest prawdziwe oblicze kary, wymierzonej po wygnaniu z raju, najsroższej, bo paradoksalnej: jedyna pewność w naszym niepewnym bycie jako największa tego bytu tajemnica. Starożytni sofiści starali się śmierć zlekceważyć, odurzyć winem, utopić w zalotnych spojrzeniach pięknych młodzieńców, wysyłali Syzyfów, by pojmać ją i uwięzić. Mistrz Polikarpus był o wiele mniej naiwny, chciał zajrzeć w jej krwawe oczodoły, dotknąć gnijącego ciała, przekonać się, czy lepiej czekać na nią pokornie, jak nakazywano z ambon, czy może dać się ogarnąć płomieniowi buntu chartryjskiej bądź joachimickiej herezji. Romantycy sprowadzili śmierć do mało znaczącej, pogardzanej przypadłości cielesnej. Potem potrafiła jeszcze wchodzić w rolę kochanki, bywać kaprysem, narzędziem zemsty, miejscem schronienia dla najwrażliwszych. Gdyby nie jej nonszalancja i brak zasad, nie powstałoby wiele wierszy i pamiętników, nie wiadomo, jaką postać przybrałby na przykład słynny Kwartet dmolll Schuberta, ile życiorysów „przeklętych” poetów nie weszło by do ponadnarodowej mitologii. Dopiero Tubiełło, ba, cała współczesna generacja Tubiełłów rozpoczęła żmudny proces ujarzmiania śmierci, oswajania jej i kształtowania tak, aby służyła nowemu człowiekowi.
Słońce paliło już bardzo dokuczliwie, wycofał się zatem w cień i znalazł przy księdzu, który podobnie jak on, milcząc, patrzył na miasto przyparte do ziemi upałem.
Zapytał o mszę.
Ksiądz odwrócił ku niemu spłowiałe oczy. Jak większość starszych mężczyzn, nie miał makijażu.
– Od dawna tu nie odprawiam. Nie mam dostępu do kaplicy, już sześć lat temu uniwersaliści ją wykupili. Czasem, jak się znajdzie parę osób, to w jadalni albo pod schodami, szybko, póki kto nie przepędzi.