Выбрать главу

Ludzie czekali jeszcze chwilę, by sprawdzić, czy nie wydarzy się coś ciekawego. Potem, rozczarowani, ruszyli szukać innych rozrywek.

— Mam iść i obejrzeć mu łódź? — spytał Detrytus.

— Nie, sierżancie. Nie będzie tam żadnego jedwabiu ani żadnych papierów. Niczego nie będzie oprócz aromatu rybich flaków.

— O żeż, ci Klatchianie kradną wszystko, czego się nie przybije, co?

Vimes pokręcił głową i ruszył przed siebie.

— W Klatchu nie mają trolli, prawda? — zapytał.

— Nie, sir. To przez upał. Trollowe mózgi w upale nie działają. — Dłonie Detrytusa postukiwały cicho, kiedy ciągnął je po bruku. — Gdybym żem pojechał do Klatchu, tobym był naprawdę gupi.

— Detrytus…

— Tajest.

— Nigdy nie wybieraj się do Klatchu.

— Tajest!

Kolejny mówca ściągnął więcej słuchających. Stał przed wielkim transparentem głoszącym: BRUDNE CUDOZIMSKIE ŁAPSKA PRECZ OD LESHPU.

— Leshp — rzekł Detrytus. — To jest taka nazwa, co się nie wgryzie.

— To wyspa, która w zeszłym tygodniu wynurzyła się z morza — wyjaśnił przygnębiony Vimes.

Słuchali, jak mówca oznajmia, że Ankh-Morpork ma obowiązek chronić swych mieszkańców i obywateli na nowej ziemi.

— Jak to jest, że mają tam mieszkańców, i jeszcze obywateli, jak ona dopiero co się wynurzyła spod wody? — zdziwił się Detrytus.

— Dobre pytanie.

— Wstrzymywali oddech czy co?

— Wątpię.

W powietrzu unosi się coś więcej niż tylko słony zapach morza, myślał Vimes. Krążyły też inne prądy. Wyczuwał je. Nagle głównym problemem okazał się Klatch.

Już od prawie stu lat między Ankh-Morpork i Klatchem panował pokój — a przynajmniej stan niewojny. W końcu były to sąsiednie państwa.

Sąsiedzi… ha! Ale co to oznacza? Straż mogłaby opowiedzieć to i owo o sąsiadach. Tak samo jak prawnicy, zwłaszcza ci naprawdę bogaci, dla których słowo „sąsiad” znaczyło kogoś, kto będzie się przez dwadzieścia lat procesował o pasek ogrodu szerokości dwóch cali. Ludzie żyją obok siebie całe lata, codziennie w drodze do pracy przyjaźnie kiwają sobie głowami, a potem zdarza się jakiś drobiazg i ktoś musi wyciągać sobie z ucha widły.

A teraz jakaś przeklęta skała wynurzyła się z morza i wszyscy zachowują się tak, jakby Klatch pozwolił swoim psom szczekać przez całą noc.

— Aagragaah — powiedział smętnie Detrytus.

— Nie przejmuj się mną, tylko nie pluj mi na buty — odparł Vimes.

— Znaczy… — Detrytus machnął wielką dłonią. — Takie… rzeczy, co one źle pachną… — Urwał, myśląc intensywnie. — Aagragaah. Znaczy, tak jakby, taki czas, jak się widzi te takie kamyki i się zwyczajnie wie, że zaraz spadnie wielka lawina i już za późno, coby uciekać. Taka chwila to aagragaah.

Vimes poruszył wargami.

— Złe przeczucia?

— Trafiony.

— A skąd się wzięło to słowo?

Detrytus wzruszył ramionami.

— Może się nazywają od głosu, co się go wydaje, kiedy kogoś trafi tysiąc ton skały.

— Złe przeczucia… — Vimes potarł podbródek. — Tak… Mnie ich też nie brakuje.

Lawiny, myślał. Śnieżne płatki opadają, lekkie jak piórka, i nagle całe zbocze góry się rusza…

Detrytus zerknął na niego chytrze.

— Wiem, co wszyscy mówią — oświadczył. — Weź trzonek noża, to będzie tępy jak Detrytus. Ale ja tam wiem, skąd wiatr wieje.

Vimes z nowym szacunkiem popatrzył na sierżanta.

— Zauważyłeś?

Troll z przebiegłą miną stuknął palcem w hełm.

— To całkiem proste. Widzi pan, komendancie, na dachach wszystkie te małe kuraki, smoki i różne? I tego biedaka na Gildii Złodziejów? Wystarczy na nie popatrzyć. One wiedzą. Nie mam pojęcia, jak to robią, że zawsze pokazują w dobrą stronę.

Vimes uspokoił się nieco. Inteligencja Detrytusa wcale nie była taka niska — jak na trolla. Mieścił się gdzieś pomiędzy głowonogiem a linoskoczkiem. Można jednak mieć pewność, że nie pozwoli, by mu to w czymkolwiek przeszkodziło.

Detrytus mrugnął porozumiewawczo.

— I to mi wygląda jak ten czas, kiedy się idzie i znajduje taką wielką, solidną maczugę, a potem słucha taty, co opowiada, jak to kiedyś pobił krasnoludy, jak jeszcze był mały — powiedział. — Coś krąży w powietrzu, nie?

— Eee… tak — przyznał Vimes.

Coś zatrzepotało mu nad głową. Westchnął ciężko. Przybywała wiadomość.

Gołębiem.

Próbowali wszystkiego innego. Smoki bagienne miały skłonność do wybuchania w powietrzu, chochliki zjadały wiadomości, a semaforowe hełmy nie okazały się skuteczne, zwłaszcza przy silnym wietrze. Wtedy kapral Tyłeczek zauważyła, że gołębie w Ankh-Morpork — z powodu wielu stuleci tępienia przez miejską populację gargulców — są znacznie bardziej inteligentne od większości gołębi. Co prawda, zdaniem Vimesa, nie była to wielka sztuka, ponieważ istnieją rzeczy wyrastające na starym wilgotnym chlebie, które są bardziej inteligentne od większości gołębi.

Wyjął z kieszeni garść ziarna. Gołąb, posłuszny starannej tresurze, usiadł mu na ramieniu. Posłuszny wewnętrznym naciskom, wypróżnił się.

— Wiesz co? Musimy znaleźć coś lepszego — oświadczył Vimes, rozwijając karteczkę. — Za każdym razem, kiedy wysyłamy wiadomość do funkcjonariusza Rzygacza, on ją zjada.

— No, przecie jest gargulcem — przypomniał Detrytus. — Myśli, że przyleciał obiad.

— Och — mruknął Vimes. — Jego lordowska mość oczekuje mojego przybycia. Jak miło.

Lord Vetinari słuchał w skupieniu, ponieważ przekonał się, że pilne słuchanie zwykle zbija ludzi z tropu. A na spotkaniach takich jak dzisiejsze, kiedy gromadzili się przywódcy społeczności miasta, wsłuchiwał się w tym większym skupieniu. Gdyż to, co ludzie mówili, było tym, co chcieli, by usłyszał. Zwracał więc baczną uwagę na przerwy, chwile ciszy poza słowami. Tam kryło się to, o czym — mieli nadzieję — nic nie wie i woleliby, żeby tego nie odkrył.

W tej chwili zwracał uwagę na kwestie, których lord Downey z Gildii Skrytobójców jakoś nie poruszał w swej długiej opowieści o wysokim poziomie szkolenia w gildii i jej wartości dla miasta. W końcu zamilkł, uciszony agresywną koncentracją Patrycjusza.

— Dziękuję, lordzie Downey — powiedział Vetinari. — Jestem przekonany, że wiedząc to wszystko, będziemy spać o wiele mniej spokojnie. Jest tylko jeden drobiazg. O ile pamiętam, skrytobójcy nazywali się kiedyś asasynami, a słowo to pochodzi z klatchiańskiego?

— No… w samej rzeczy.

— Mam też wrażenie, że wielu waszych studentów pochodzi, jak się okazuje, z Klatchu i krain z nim sąsiadujących?

— Niedościgniony poziom naszej edukacji…

— Oczywiście. Zatem mówi mi pan, jeśli dobrze się zastanowić, że ich asasyni zajmują się tym dłużej, znają dobrze nasze miasto, a także dzięki wam udoskonalili swój tradycyjny kunszt?

— Eee…

Patrycjusz zwrócił się do pana Burleigha.

— Z pewnością jednak dysponujemy przewagą uzbrojenia, panie Burleigh?

— Ależ tak. Można mówić co się chce o krasnoludach, ale i my produkujemy ostatnio znakomity sprzęt — zapewnił przewodniczący Gildii Zbrojmistrzów.

— No tak. Przynajmniej to daje pewną pociechę.

— Tak — zgodził się Burleigh. Minę miał smętną. — Jednakże w produkcji broni ważny jest pewien fakt… dość istotny fakt…

— Jak sądzę, chce nam pan powiedzieć, że istotny fakt w interesie z produkcją broni to ten, że jest to interes.