— Nie wydaje mi się to strasznie mądre — uznał Nobby. — Każdy może wynaleźć nic. Ja sam nic nie wynalazłem… bo to na jedno wychodzi.
— No właśnie. Powiadam mu: ludzie, którzy wynaleźli liczby, takie jak cztery albo… albo…
— …siedem…
— …właśnie, to oni byli geniuszami. Nic nie wymaga wynajdowania. Jest i tyle. Pewnie zwyczajnie je znaleźli.
— To przez tę całą pustynię — zasugerował Nobby.
— Zgadza się! Słuszna uwaga! Pustynia. Która, jak wszyscy wiedzą, to w zasadzie nic. Nic jest dla nich surowcem naturalnym. To rozsądne. My za to jesteśmy bardziej cywilizowani, rozumiesz, i mamy więcej rzeczy do liczenia, więc wynaleźliśmy liczby. To jakby… Wiesz, mówią, że Klatchianie wynaleźli astronomię…
— Al-tronomię — poprawił usłużnie Nobby.
— Nie, nie… myślę, że w tym czasie odkryli już asy. Pewnie nam je zwinęli. W każdym razie musieli wymyślić astronomię, bo nie mają się na co gapić. Tylko na niebo. Każdy może popatrzeć na gwiazdy i nadać im imiona, więc trochę naciągane jest nazywanie tego „wynalezieniem”. My tam nie biegamy w kółko i nie powtarzamy, że coś wynaleźliśmy tylko dlatego, żeśmy się na to popatrzyli.
— Słyszałem, że mają kupę dziwnych bogów — oświadczył Nobby.
— Tak. I obłąkanych kapłanów — zgodził się Colon. — Połowa z pianą na ustach. Wierzą w najróżniejsze bezsensowne rzeczy.
Przez chwilę w milczeniu obserwowali malarza. Colon obawiał się pytania, które w końcu musiało paść.
— No to czym właściwie różnią się od naszych? — spytał Nobby. — W końcu niektórzy kapłani u nas są…
— Mam nadzieję, że nie jesteś niepatriotyczny — przerwał mu surowo Colon.
— Nie, jasne, że nie. Tylko pytałem. Przecież rozumiem, czemu są o wiele gorsi od naszych, bo przecież są zagraniczni i w ogóle.
— I oczywiście wszyscy są prawdziwymi szaleńcami w bitwie — dodał Colon. — Wściekłe dranie z tymi swoimi krzywymi mieczami.
— Znaczy się… wściekle atakują, a jednocześnie tchórzliwie uciekają, jak tylko pokosztują zimnej stali? — upewnił się Nobby, który czasami przejawiał zdradziecko dobrą pamięć do szczegółów.
— Nie można im wierzyć, to chciałem powiedzieć. I jeszcze odbija im się po jedzeniu.
— No… to tak jak panu, sierżancie.
— Tak, Nobby, ale ja nie udaję, że to grzecznie.
— Naprawdę dobrze, że jest pan tutaj, żeby wytłumaczyć różne rzeczy, sierżancie — zapewnił Nobby. — Niesamowite, ile pan wie.
— Sam siebie czasem zaskakuję — odparł skromnie Colon.
Malarz przy kutrze cofnął się, by podziwiać swe dzieło. Usłyszeli głęboki jęk i obaj z satysfakcją pokiwali głowami.
Negocjacje z przestępcami, którzy wzięli zakładników, zawsze są trudne. Marchewa wiedział to dobrze. Pośpiech nie był tu wskazany. Niech druga strona zacznie mówić, kiedy już będzie gotowa.
Dlatego — by zabić jakoś czas — siedział teraz za przewróconym wózkiem, którego użyli jako osłony przed lecącymi z rzadka przypadkowymi strzałami, i pisał list do domu. Czynność ta wiązała się z częstym marszczeniem czoła, gryzieniem ołówka oraz tym, co komendant Vimes nazywał balistycznym podejściem do ortografii i interpunkcji.
Kochani mamo i tato!
Mam nadzieję że ten list zastanie was w dobrym zdrowiu, jak i ja jestem. Dziękuję za dużą paczkę chleba krasnoludów. Podzieliłem ją z innymi krasnoludami ze Straży i mówią, że nawet lepszy niż ten od Staloskurki („Chleb na ostro”) i nic nie pszebije w smaku kutego w domu bochenka czyli, dobra robota mamo.
Dobrze się wszystko układa z Wilczym Stadem co wam o nim opowiadałem ale kom. Vimes nie jest zadowolony mówiłem mu że to w głębi serca dobre chłopaki i dobrze im zrobi jak poznają życie w Nautrze i na Pustkowiach a on powiedział że już poznali ale, dał mi 5 dolarów na piłkę co pokazuje że tak naprawdę, mu zależy.
W Straży widzi się nowe tważe i dobrze z powodu tych kłopotów z Klatchem wszystko Groźnie wygląda, czuję że to Sza pszed Burzą nie ma co. Muszę jusz kończyć bo jacyś złodzieje się włamali do Składu Diamentów Vortina i wzięli na zakładnika kapral Anguę. Obawiam się że nastąpi, straszliwy rozlew krwi zatem
Pozostaję
Waszym kochającym synem
Ps. Jutro napiszę znowu.
Marchewa starannie złożył list i wsunął go pod pancerz.
— Myślę, że mieli dość czasu, by przemyśleć nasze sugestie. Co jest następne na liście?
Funkcjonariusz Shoe przejrzał gruby plik przybrudzonych kartek i wyciągnął kolejną.
— No, doszliśmy już do wykroczeń polegających na wykradaniu miedziaków ślepym żebrakom — powiedział. — A nie, tutaj jest coś lepszego…
Marchewa wziął od niego kartkę, a w drugą rękę ujął megafon. Potem ostrożnie wysunął głowę ponad krawędź wózka.
— Witam znowu! — powiedział wesoło. — Znaleźliśmy jeszcze coś. Kradzież biżuterii z…
— Tak! Tak! My to zrobiliśmy! — wykrzyknął głos z budynku.
— Naprawdę? Przecież jeszcze nie powiedziałem, kiedy to było…
— Nie szkodzi, to my! Czy teraz możemy już wyjść?
W tle słów rozbrzmiewał inny dźwięk. Przypominał cichy, nieustający warkot.
— Myślę, że powinniście wiedzieć, co ukradliście — oświadczył Marchewa.
— Eee… pierścienie? Złote pierścienie?
— Przykro mi, nie ma ani słowa o pierścieniach.
— Perłowy naszyjnik? Tak, to był…
— Cieplej, ale nie.
— Kolczyki?
— Ooo, jesteście blisko — zachęcił rozmówcę Marchewa.
— Korona, prawda? Albo diadem?
Marchewa pochylił się do Rega Shoe.
— Tutaj jest napisane, że tiara, Reg. Możemy im… — Wyprostował się. — Jesteśmy skłonni uznać diadem. Brawo!
Raz jeszcze obejrzał się na Shoe.
— To na pewno w porządku, Reg? Żaden przymus, prawda?
— Wykluczone, kapitanie. Przecież to oni się włamali, oni wzięli zakładnika…
— Chyba masz rację…
— Błagam! Nie! Dobry piesek! Leżeć!
— To chyba byłoby wszystko, kapitanie. — Reg Shoe wyjrzał zza wózka. — Przyznali się do wszystkiego oprócz sprawy kieszonkowca z Rajd Parku…
— To my! — krzyknął ktoś.
— …a to była kobieta…
— To my! — Tym razem głos był bardziej piskliwy. — Czy możemy wyjść? Proszę!
Marchewa wstał i uniósł megafon.
— Gdyby panowie zechcieli wyjść z rękami w górze…
— Chyba żartujesz… — jęknął ktoś do wtóru kolejnego warknięcia.
— A przynajmniej z rękami tak, żebym je widział.
— Jasna sprawa, szefie!
Czterech mężczyzn chwiejnym krokiem wyszło na ulicę. Poszarpane ubrania trzepotały na wietrze. Kiedy Marchewa ruszył w ich stronę, przywódca oskarżycielsko wskazał palcem drzwi.
— Właściciel tego lokalu powinien być ukarany! — zawołał. — Jak można trzymać takie dzikie zwierzę w skarbcu? To skandal! Włamaliśmy się absolutnie spokojnie, a to nas zaatakowało! Bez żadnego powodu!
— Strzeliliście do obecnego tu funkcjonariusza Shoe — przypomniał Marchewa.
— Tak żeby chybić! Na postrach!
Funkcjonariusz Shoe wskazał sterczącą z półpancerza strzałę.