Vimes wolno przeniósł wzrok na swoje palce. Unosił się z nich dym; słychać było ciche skwierczenie.
Wstał i podstawił dłoń pod sam nos Rusta.
— Weź to — powiedział.
— To… to jakaś sztuczka…
— Weź to — powtórzył Vimes.
Jak zahipnotyzowany, Rust polizał palce i ostrożnie chwycił grudkę żaru.
— To nie parzy…
— Owszem, parzy.
— Wcale… argh! — Rust odskoczył, upuścił żar i zaczął ssać pokryte bąblami palce.
— Cała sztuka to nie zwracać uwagi, że boli — rzekł Vimes. — A teraz odejdź.
— Nie przetrwasz długo — odgrażał się Rust. — Poczekaj tylko, aż wrócimy do miasta. Poczekaj!
Odszedł gniewnie, podtrzymując bolącą dłoń.
Vimes znowu usiadł przy ogniu.
— Gdzie on teraz jest? — zapytał po chwili.
— Wrócił do żołnierzy, sir. Wydaje się, że nakazuje im wracać do domu.
— Może nas zobaczyć?
— Nie.
— Na pewno?
— Za dużo ludzi po drodze, sir.
— Jesteście całkiem pewni?
— Chyba że potrafi patrzeć przez wielbłądy, sir.
— Dobrze. — Vimes wetknął sobie palce do ust. Pot ściekał mu po twarzy. — Szlag, szlag, szlag! Czy ktoś ma trochę zimnej wody?
Kapitan Jenkins zdołał na nowo zwodować swój statek. Wymagało to długiego kopania, starannego wykorzystania drewnianych belek oraz pomocy klatchiańskiego kapitana, który nie pozwolił, by patriotyzm przeszkodził mu w zyskach.
Teraz razem z załogą odpoczywali na brzegu. Nagle nad nimi zagrzmiał powitalny okrzyk.
Kapitan zmrużył oczy, patrząc pod słońce.
— To… to przecież nie może być Vimes, prawda?
Załoga wytrzeszczyła oczy.
— Wszyscy na pokład, natychmiast!
Jakaś postać ruszyła w dół po zboczu wydmy. Poruszała się szybko, o wiele szybciej, niż mógłby biec człowiek po sypkim piasku. W dodatku zygzakowała. Kiedy znalazła się bliżej, okazała się człowiekiem stojącym na tarczy.
Tarcza wyhamowała o kilka stóp przed zdumionym Jenkinsem.
— To dobrze, że pan na nas zaczekał, kapitanie — powiedział Marchewa. — Wielkie dzięki. Pozostali będą tu za chwilę.
Jenkins spojrzał na grzbiet wydmy. Stały na nim inne, ciemniejsze sylwetki.
— To D’regowie! — krzyknął.
— Tak. Wspaniali ludzie. Poznał ich pan kiedyś?
Jenkins popatrzył na Marchewę.
— Wygraliście? — zapytał.
— O tak. W karnych.
Błękitnozielony blask sączył się przez maleńkie okienka Okrętu.
Vetinari manewrował dźwigniami sterującymi, póki nie był pewien, że zmierzają w stronę odpowiedniego statku.
— Co to za zapach czuję, sierżancie Colon? — zapytał.
— To Bet… To Nobby, sir — zapewnił Colon, pilnie kręcąc pedałami.
— Kapralu Nobbs?
Nobby prawie się zarumienił.
— Kupiłem butelkę aromatu, sir. Dla mojej młodej pani.
Vetinari zakaszlał.
— Co dokładnie ma pan na myśli, mówiąc o pańskiej „młodej pani”?
— No, kiedy już sobie ją znajdę.
— Aha. — Nawet Patrycjusz powiedział to z ulgą.
— Z powodu, że teraz się tego spodziewam, bo w pełni odkryłem własną naturę seksualną i jestem całkiem ze sobą pogodzony.
— Czuje się pan pogodzony ze sobą, kapralu?
— Tajest, sir — odpowiedział zadowolony Nobby.
— A kiedy znajdzie pan już tę szczęśliwą damę, podaruje pan jej butelkę…
— To się nazywa Noce Kasbah, sir.
— Naturalnie. Bardzo… kwiatowe, prawda?
— Tak, sir. To z powodu jaśminu i rzadkich ungulantów, sir.
— A jednak równocześnie dziwnie przenikliwe.
Nobby wyszczerzył zęby.
— Prawdziwa okazja za tę cenę, sir. Mała kropla dociera daleko.
— Niedostatecznie daleko, być może?
Ale Nobby był odporny na ironię.
— Kupiłem je w tym samym sklepie, gdzie sierżant dostał garb, sir.
— Ach… tak.
Wewnątrz Okrętu nie było wiele miejsca, a większość zajmowały pamiątki sierżanta Colona. Uzyskał zgodę na krótką wyprawę na zakupy, aby „przywieźć do domu coś dla żony, sir, inaczej nigdy nie skończy gadać”.
— Na pewno pani Colon spodoba się wypchany garb wielbłąda, sierżancie? — spytał z powątpiewaniem Vetinari.
— Tak, sir. Może na nim stawiać różne drobiazgi.
— I zestaw mosiężnych stoliczków?
— Do stawiania na nich różnych drobiazgów, sir.
— A ten… — Coś zabrzęczało głośno. — Ten komplet dzwonków dla kóz, ozdobny dzbanek do kawy i ta… ta dziwna szklana rurka z pasmami różnokolorowego piasku wewnątrz… Do czego służą?
— To obiekty konwersacyjne, sir.
— To znaczy, że ludzie zobaczą je i powiedzą coś w rodzaju: „Do czego one służą”?
Sierżant Colon wydawał się bardzo z siebie zadowolony.
— Widzi pan, sir? Już teraz o nich rozmawiamy.
— Zadziwiające.
Colon chrząknął znacząco i ruchem głowy wskazał przygarbionego Leonarda, który siedział na dziobie, podpierając głowę rękami.
— Jakiś małomówny jest ostatnio, sir — szepnął. — Ani słowem się nie odezwie.
— Ma wiele spraw na głowie — wyjaśnił Patrycjusz.
Strażnicy przez chwilę pedałowali w milczeniu, ale ciasnota wnętrza Okrętu zachęcała do poufałości, która nigdy nie miałaby miejsca na lądzie.
— Przykro słyszeć, że mają pana zwolnić, sir — rzekł Colon.
— Doprawdy — odpowiedział Vetinari.
— Na pewno dostałby pan mój głos, gdybyśmy mieli wybory.
— Doskonale.
— Myślę, że ludzie chcą, żeby mocny rząd przykręcał im śrubę, sir.
— Dobrze.
— Pana poprzednik, lord Snapcase… ten to był psychiczny. Ale, jak zawsze powtarzam, z lordem Vetinarim człowiek wie, na czym stoi.
— Świetnie.
— Oczywiście może mu się nie podobać to, na czym stoi…
Vetinari uniósł głowę. Znaleźli się już pod statkiem i wydawało się, że płynie we właściwym kierunku. Sterował Okrętem, aż usłyszał głuchy stuk kadłuba o kadłub. Wtedy kilka razy zakręcił wiertłem.
— A mają mnie zwolnić, sierżancie? — zapytał, wracając na miejsce.
— No, tego… słyszałem, jak ludzie Rusta mówią, że jeśli pan rety… roty…
— Ratyfikuje…
— Właśnie, jeśli pan ratyfikuje w przyszłym tygodniu naszą kapitulację, skażą pana na wygnanie, sir.
— Tydzień to w polityce bardzo długi czas, sierżancie.
Wargi Colona rozciągnęły się w czymś, co uważał za porozumiewawczy uśmieszek. Stuknął się w bok nosa.
— Ach, polityka. Mógł pan uprzedzić.
— Pewno. Wtedy śmialiby się na drugą nogę, co? — mruknął Nobby.
— Ma pan jakiś tajny plan, mogę się założyć — oświadczył Colon. — Wie pan, gdzie jest kurczak, nie ma co.
— Widzę, że nie da się oszukać takich wytrawnych obserwatorów tego karnawału, jakim jest życie — rzekł lord Vetinari. — Tak, w samej rzeczy, jest coś, co zamierzam zrobić.
Poprawił się na pufie z garbu wielbłąda, który w rzeczywistości pachniał kozą i z którego już zaczynał się sypać piasek.
— Zamierzam nie robić nic. Obudźcie mnie, gdyby zdarzyło się coś interesującego.
Zdarzały się rzeczy żeglarskiej natury. Wiatr zmieniał się tak szybko, że wiatrowskaz można by wykorzystać do mielenia mąki. Raz spadł deszcz anchois.