— Ty? Jak, u demona, udało ci się tak szybko wrócić? Przepraszam, nie chciałem być niegrzeczny…
— W ogólnym zamieszaniu zaokrętowałem się na statek lorda Rusta, sir. Nie chciałem, żeby wszystko tu popadło w ruinę i zaniedbanie. Szczerze mówiąc, jestem zdegustowany stanem sreber. Ogrodnik nie ma chyba zupełnie pojęcia, jak wykonywać swoją pracę. Pozwoli pan, że z góry przeproszę za szokujący wygląd sztućców, sir.
— Jeszcze parę dni temu odgryzałeś ludziom nosy!
— Nie powinien pan wierzyć szeregowemu Bourke, sir — zapewnił kamerdyner, przepuszczając Vimesa do środka. — To był tylko jeden nos.
— A teraz spieszyłeś się z powrotem, żeby polerować srebra?
— Nie należy pozwalać na obniżenie standardów, sir. — Willikins zatrzymał się nagle. — Sir?
— Tak?
— Wygraliśmy?
Vimes przyjrzał się okrągłej, niedużej twarzy.
— No… nie przegraliśmy, Willikins.
— Nie mogliśmy pozwolić, by obcy despota wyciągał rękę po Ankh-Morpork, prawda, sir? — Kamerdynerowi głos drżał odrobinę.
— Chyba nie…
— Więc postępowaliśmy słusznie?
— Chyba tak…
— Ogrodnik mówił, że lord Vetinari wyciął Klatchianom niezły numer, sir…
— Dlaczego by nie? Ze wszystkimi innymi mu się udawało.
— Bardzo mnie to cieszy, sir. Lady Sybil przebywa w Lekko Różowym Saloniku, sir.
Kiedy wszedł Vimes, z wysiłkiem robiła coś na drutach, ale wstała zaraz i ucałowała go.
— Słyszałam wieści — powiedziała. — Brawo.
Zbadała go wzrokiem od stóp do głów. O ile mogła to stwierdzić, wrócił w całości.
— Nie jestem pewien, czy zwyciężyliśmy…
— To, że wróciłeś żywy, Sam, liczy się jako zwycięstwo. Oczywiście, nie powiedziałabym tego przy lady Selachii. — Sybil machnęła robótką. — Zorganizowała komitet mający robić na drutach skarpety dla naszych dzielnych chłopców na froncie, a tu się okazuje, żeście wrócili. Nie zdążyłam się nawet nauczyć, jak robić piętę. Przypuszczam, że bardzo się zirytuje.
— Sybil, jak długie według ciebie mam nogi?
— Hm… — Obejrzała skarpetę. — A może przyda ci się szalik?
Pocałował ją jeszcze raz.
— Mam zamiar wziąć kąpiel, a potem coś zjem — oświadczył.
Woda była ledwie letnia. Vimes miał niejasne wrażenie, że Sybil uważa, iż gorące kąpiele w czasie wojny świadczą o braku poświęcenia.
Leżał w wannie, z nosem tuż nad powierzchnią wody, kiedy usłyszał — obok tego szczególnego dźwięku „gloingloing”, który powstaje, kiedy ma się uszy pod wodą — także jakąś rozmowę. Potem otworzyły się drzwi.
— Przyszedł Fred — powiedziała Sybil. — Vetinari cię wzywa.
— Już? Przecież nawet nie zaczęliśmy kolacji!
— Idę z tobą, Sam. Nie może bez przerwy cię wyciągać o każdej porze.
Sam Vimes usiłował wyglądać tak poważnie, jak to tylko możliwe dla mężczyzny trzymającego gąbkę.
— Sybil, jestem komendantem Straży Miejskiej, a on jest władcą tego miasta. Nie pójdziesz chyba do niego jak do nauczyciela na skargę, że słabo mi idzie z geografii…
— Powiedziałam, że idę z tobą, Sam.
Okręt zjechał po szynach i zniknął pod wodą. Na powierzchnię wypłynął strumień baniek.
Leonard westchnął. Bardzo starannie powstrzymał się od umieszczenia korka w otworze. Prądy mogły ponieść Okręt dokądkolwiek. Miał nadzieję, że potoczy się do najgłębszej otchłani w oceanie, a może nawet poza Krawędź.
Szedł niezauważony wśród tłumów, aż dotarł do pałacu. Z łatwością pokonał ukryty korytarz, odruchowo unikając pułapek, ponieważ sam je zaprojektował.
Dotarł do swego przestronnego pokoju. Kiedy był już w środku, zamknął za sobą drzwi na klucz, a klucz wysunął przez szczelinę pod nimi. Potem odetchnął.
Więc taki jest ten świat? Najwyraźniej całkiem szalony i pełen szaleńców. Od tej chwili zachowa najwyższą ostrożność. Okazuje się, że niektórzy spróbują przerobić na broń absolutnie wszystko.
Zaparzył sobie herbatę. Dość długo to trwało, gdyż musiał opracować lepszy typ łyżeczki i nieduży aparat poprawiający cyrkulację wrzącej wody.
Potem usiadł w swoim specjalnym fotelu i pociągnął dźwignię. Opadły przeciwwagi. Gdzieś tam z jednego zbiornika do drugiego chlusnęła woda. Elementy fotela zaskrzypiały i ustawiły się w wygodnych pozycjach.
Leonard patrzył smętnie przez okno. Kilka morskich ptaków krążyło leniwie w błękitnym kwadracie, prawie nie poruszając skrzydłami…
Po chwili, przy stygnącej herbacie, Leonard zaczął rysować.
— Lady Sybil? To prawdziwa niespodzianka — powitał ich Vetinari. — Dobry wieczór, sir Samuelu. Niech mi będzie wolno zauważyć, że nosi pan bardzo ładny szalik. I kapitan Marchewa. Proszę, siadajcie. Mamy wiele spraw do omówienia.
Usiedli.
— Przede wszystkim — zaczął Vetinari — przygotowałem proklamację dla miejskich heroldów. Wieści są dobre.
— Wojna się oficjalnie skończyła, prawda? — upewnił się Marchewa.
— Wojny, kapitanie, nigdy nie było. Zaszło… nieporozumienie.
— Nie było? — zaprotestował Vimes. — Zginęli ludzie!
— Istotnie — przyznał Vetinari. — A to sugeruje, nieprawdaż, że powinniśmy starać się jak najlepiej rozumieć siebie nawzajem.
— Co z księciem?
— Jestem przekonany, Vimes, że można z nim robić interesy.
— Nie wydaje mi się!
— Książę Khufurah? Sądziłem, że go pan polubił.
— Co? A co się stało z tym drugim?
— Jak rozumiem, na dłuższy czas wyjechał z miasta — wyjaśnił Patrycjusz. — W niejakim pośpiechu.
— Chodzi o taki wyjazd, gdzie człowiek się nie zatrzymuje, nawet by spakować bagaż?
— To właśnie ten rodzaj wyjazdu, istotnie. Jak się zdaje, zirytował wielu ludzi.
— Wiemy, w jakie okolice się udał?
— Do Klatchistanu, jak słyszałem… Przepraszam, czyżbym powiedział coś śmiesznego?
— Ależ nie. Skąd. Pewna myśl wpadła mi tylko do głowy, to wszystko.
Patrycjusz wyprostował się.
— I znowu pokój okrywa wszystko kojącym pledem.
— Chociaż nie wydaje mi się, żeby Klatchianie byli szczególnie zadowoleni.
— Naturą ludu jest, by sprzeciwiać się swoim przywódcom, kiedy przestaje im sprzyjać szczęście — stwierdził Vetinari, nie zmieniając wyrazu twarzy. — Och, bez wątpienia pojawią się kłopoty. Będziemy musieli je… przedyskutować. Książę Khufurah jest uprzejmym człowiekiem. Całkiem podobnym do swoich przodków. Butelka wina, chleb i tym podobne, a przynajmniej szerszy wybór tych podobnych, i przestanie się zbytnio interesować polityką.
— Oni są równie sprytni jak my — zauważył Vimes.
— W takim razie musimy się utrzymać przed nimi — odparł Vetinari.
— Coś w rodzaju wyścigu mózgów.
— Lepszy od wyścigu zbrojeń. I tańszy. — Patrycjusz przerzucił jakieś papiery. — O czym to ja… A tak. Sprawa ruchu ulicznego.
— Ruchu? — Umysł Vimesa próbował zawrócić w miejscu.
— Tak. Nasze starożytne ulice stają się ostatnio bardzo zatłoczone. Słyszałem, że pewien woźnica przy Królewskiej Drodze osiedlił się i założył rodzinę, stojąc w korku. A obowiązek utrzymywania przejezdnych ulic należy do najstarszych powierzonych straży.
— Możliwe, sir, ale ostatnio…
— Dlatego ustanowi pan wydział, który zajmie się regulowaniem tych kwestii. Rozwiązywaniem problemów, jak skradzione wozy i tak dalej. Utrzymywaniem przepustowości głównych skrzyżowań. Może też wymierzaniem kar pieniężnych dla woźniców, którzy parkują za długo i utrudniają ruch. I tak dalej. Sierżant Colon i kapral Nobbs będą, jak sądzę, idealnie się nadawać do tej pracy, która, jak podejrzewam, z łatwością może się okazać samofinansująca. Jaka jest pańska opinia?