Выбрать главу

— Veni, vici… Vetinari.

Wodorosty dryfowały bez celu w morskich prądach. Poza unoszącymi się na wodzie kawałkami drewna nie pozostało już nic, co by świadczyło, że kiedykolwiek był tu Leshp.

Krążyły mewy. Ale ich krzyki praktycznie zagłuszała kłótnia tocząca się tuż nad powierzchnią wody.

— To wyłącznie nasze drewno, ty zaspany przyjacielu psa!

— Ach tak? Naprawdę? Na waszej stronie wyspy, co? Nie wydaje mi się!

— Wypłynęło!

— A niby skąd wiesz, że jakiegoś drewna fale nie wyrzuciły na naszą stronę? A poza tym nadal mamy beczkę wody, ty wielbłądzi oddechu!

— Dobrze! Podzielimy się! Możecie dostać połowę tratwy!

— Aha! Aha! Teraz chcesz negocjować, co, kiedy mamy cię na beczce?

— Czy możemy zwyczajnie się zgodzić, tato? Mam już dość taplania się w wodzie.

— I musicie odrobić swoją część przy wiosłach!

— Jasne.

Ptaki szybowały i skręcały jak białe zygzaki na tle czystego, błękitnego nieba.

— Do Ankh-Morpork!

— Do Klatchu!

W dole, gdzie zatopiona góra Leshpu osiadała głębiej na morskim dnie, ciekawe mątwy znowu pływały po ciekawych ulicach dawnego miasta. Nie miały pojęcia, dlaczego w gigantycznych odstępach czasu znikało na niebie. Nigdy jednak nie oddalało się na długo. To po prostu jedna z tych rzeczy… Te rzeczy zdarzały się, a czasem się nie zdarzały. Ciekawe mątwy zakładały, że wcześniej czy później wszystko się jakoś ułoży.

Niedaleko przepłynął rekin. Gdyby ktoś zaryzykował i przyłożył ucho do jego boku, usłyszałby:

— Bingely-bingely biip! Piętnasta zero zero… Jeść, zgłodnieć, pływać. Zadania na dzisiaj: Pływać, zgłodnieć, jeść. Piętnasta zero pięć: Szaleńcze obżarstwo…

Nie był to specjalnie interesujący rozkład dnia, ale za to bardzo łatwo się go organizowało.

Inaczej niż zwykle, sierżant Colon wpisał się na listę patroli. Przyjemnie było wyjść na chłodne powietrze. Poza tym z jakiegoś powodu rozeszły się wieści, że straż była zaangażowana w to, co w nieokreślony sposób wydawało się zwycięstwem. To oznaczało, że mundur strażnika prawdopodobnie wystarczy, by dostać darmowy kufelek przy tylnym wejściu do tego czy innego pubu.

Patrolował z kapralem Nobbsem. Maszerowali pewnym krokiem ludzi, którzy bywali daleko i widzieli wiele.

Instynkt prawdziwych glin doprowadził ich do Posiłków Pospolitych. Pan Goriff mył okna. Przerwał pracę, kiedy ich zauważył, i zniknął wewnątrz.

— To ma być wdzięczność? — mruknął Colon.

Goriff pojawił się znowu, niosąc dwie wielkie paczki.

— Moja żona przygotowała to specjalnie dla was — wyjaśnił. — Mówi, że wiedziała, że przyjdziecie.

Colon odwinął woskowany papier.

— A niech mnie — powiedział.

— Specjalne ankhmorporskie curry — oświadczył pan Goriff. — Zawiera żółte curry w proszku, duże kawałki brukwi, zielony groszek i nasiąknięte rodzynki…

— …wielkie jak jajka — dokończył Nobby.

— Bardzo dziękujemy — rzekł Colon. — Jak tam pański chłopak, panie Goriff?

— Mówi, że daliście mu przykład i kiedy dorośnie, też wstąpi do straży.

— Świetnie — ucieszył się Colon. — Pan Vimes będzie zadowolony. Niech pan mu to powie…

— W Al-Khali — dokończył Goriff. — Został z moim bratem.

— Aha. No to w porządku. Ehm… w każdym razie dzięki za curry.

— Jaki rodzaj przykładu on miał na myśli? — zastanawiał się Nobby, kiedy odeszli kawałek.

— Taki dobry rodzaj, ma się rozumieć — odparł Colon, przeżuwając łagodnie przyprawioną brukiew.

— Jasne, zgadza się.

Jedząc wolno i jeszcze wolniej idąc, skręcili w stronę portu.

— Chciałem napisać list do Bany — wyznał po chwili Nobby.

— Tak, ale… ona myślała, że jesteś kobietą, Nobby.

— Właśnie. Czyli zobaczyła tak jakby moje wewnętrzne ja, odarte z… — Wargi kaprala poruszały się w skupieniu. — Odarte z tego powierzchniowego czegoś. Tak mówiła Angua. W każdym razie pomyślałem sobie, że ten jej chłopak teraz wróci, więc może będę szlachetny i zrezygnuję.

— Bo on może się okazać takim wielkim i nerwowym facetem, co?

— Nawet mi to nie przyszło do głowy, sierżancie.

Przez chwilę szli w milczeniu.

— O wiele, wiele lepsze jest to, co robię teraz, niż co robiłem kiedykolwiek wcześniej — stwierdził Nobby.

— Fakt — przyznał sierżant Colon. I po chwili milczenia dodał: — Oczywiście to wcale nietrudne.

— Wciąż mam tę chustkę, którą mi dała. O tutaj.

— Bardzo ładnie, Nobby.

— Prawdziwy klatchiański jedwab, jak nic.

— Tak, bardzo ładnie wygląda, Nobby.

— Nigdy jej nie wypiorę, sierżancie.

— Ckliwy z ciebie gość, Nobby.

Patrzył, jak kapral Nobbs wyciera nos.

— Ale… chyba przestaniesz jej używać, Nobby?

— Jeszcze się zgina, sierżancie. Widzi pan? — Nobby zademonstrował.

— No tak, rzeczywiście. Głupio spytałem.

Nad nimi, skrzypiąc, zaczęły się obracać kurki na dachach.

— O wiele lepiej rozumiem teraz kobiety, po tym wszystkim — oświadczył Nobby.

Sierżant, człowiek od dawna żonaty, milczał.

— Dziś po południu widziałem się z Verity Pushpram — ciągnął kapral. — Powiedziałem: Może poszlibyśmy gdzieś razem wieczorem i wcale mi nie przeszkadza ten zez, a mam kosztowne egzotyczne perfumy, które całkiem zamaskują twój zapach. A ona powiedziała: Wynocha, i rzuciła we mnie węgorzem.

— Nie za dobrze…

— Ależ dobrze, sierżancie, bo kiedyś klęła na mój widok. I mam tego węgorza, całkiem niezłe jedzenie, więc myślę sobie, że to bardzo pozytywny krok.

— Możliwe. Możliwe. Tylko lepiej podaruj komuś szybko te perfumy, bo nawet ludzie z drugiej strony ulicy zaczynają się skarżyć.

Ich stopy, sunące niczym pszczoły do kwiatu, znalazły drogę na nabrzeże. Spojrzeli na głowę Klatchianina na kiju.

— Jest drewniana — powiedział Colon.

Nobby milczał.

— I to, no wiesz, nasze tradycyjne dziedzictwo i w ogóle — ciągnął Colon, ale z wahaniem, jakby nie wierzył własnym słowom.

Nobby znowu wytarł nos — działanie, które ze wszystkimi swymi arpedżiami i fanfarami trwało dłuższą chwilę.

Sierżant zrezygnował. Niektóre rzeczy nie były już takie jak kiedyś.

— Nigdy właściwie nie lubiłem tu przychodzić. Chodźmy lepiej pod Kiść Winogron, co?

Nobby skinął głową.

— Zresztą tutejsze piwo to zwykłe siki — dodał Colon.

Lady Sybil podsunęła mężowi chusteczkę.

— Pośliń — rozkazała.

Po czym starannie starła plamkę brudu z jego policzka.

— Dobrze. Wyglądasz bardzo…

— …diukalnie — dokończył ponuro Vimes. — Wydawało mi się, że już to raz załatwiłem.

— Nie dokończyli Convivium po całym tym zamieszaniu. — Lady Sybil zdjęła mu z kaftana mikroskopijną nitkę. — A musi się odbyć.

— Miałem nadzieję, że jako diuk nie będę musiał wkładać tego durnego kostiumu…

— Przecież mówiłam ci, kochanie, że możesz włożyć oficjalne książęce regalia.

— Tak, widziałem je. Białe jedwabne pończochy to nie mój styl.

— No, z twoimi łydkami świetnie byś wyglądał.