Выбрать главу

— Raczej zostanę przy kostiumie komendanta — powiedział nerwowo Vimes.

Nadrektor Ridcully podszedł szybko.

— Jesteśmy już prawie gotowi, lordzie Vi…

— Proszę mnie nazywać sir Samuelem — poprosił Vimes. — Tyle jeszcze mogę wytrzymać.

— No więc znaleźliśmy kwestora na strychu i myślę, że możemy zaczynać. Jeśli zajmie pan swoje miejsce…

Vimes przeszedł na czoło procesji. Czuł na sobie spojrzenia obecnych, słyszał szepty. Ciekawe, czy można zostać usuniętym z tej arystokracji? Będzie musiał poszukać czegoś na ten temat. Jednak kiedy pomyśleć, co lordowie w przeszłości wyczyniali, musiałoby to być coś naprawdę, ale to naprawdę okropnego.

Mimo wszystko szkice pomnika wyglądały całkiem nieźle. Widział też, co pojawi się w historycznych księgach. Tworzenie historii okazało się całkiem łatwe. Stanowiło ją to, co zostało zapisane. I tyle.

— No to świetnie — huknął Ridcully, przekrzykując gwar. — A teraz, jeśli ustawimy się sprawnie i pójdziemy za lor… kom… sir Samuelem, powinniśmy wrócić na obiad nie później niż o wpół do drugiej. Chór gotowy? Nikt nikomu nie przydeptuje szaty? No to jazda!

Vimes zaczął obowiązkowo wolnym krokiem. Słyszał, jak rusza za nim procesja. Z pewnością wystąpiły problemy, jak zawsze przy takich uroczystych okazjach, w których muszą brać udział starzy i głusi oraz młodzi i głupi. Prawdopodobnie już teraz kilka osób maszerowało w przeciwnym kierunku.

Kiedy wyszedł na plac Sator, usłyszał gwizdy, tupania i pomruki „So to jes so myśliss?”, które są tradycyjną reakcją tłumu na takie parady. Ale tu i tam zabrzmiały też oklaski.

Starał się nie patrzeć na boki.

Jedwabne pończochy. Z podwiązkami! Nie, to wykluczone. Wiele mógł zrobić dla Sybil, ale jeśli podwiązki w ogóle miały miejsce w ich związku, to nie on będzie je nosił. W dodatku wszyscy powtarzali, że powinien mieć purpurowy płaszcz obszyty futrem werminii. No więc o tym też mogą zapomnieć.

W desperacji przesiedział godzinę w bibliotece. Odkrył, że całe to gadanie o złotych gałkach i jedwabnych pończochach to zwykły gaz bagienny. Tradycja? On im pokaże tradycję. Oryginalni diukowie nosili, o ile zdołał to sprawdzić, porządne i praktyczne kolczugi poplamione krwią, w miarę możliwości cudzą…

W tłumie rozległ się krzyk.

— Ukradł moją torebkę! I nawet nie pokazał odznaki Gildii Złodziei!

Procesja wyhamowała ciężko, gdy Vimes śledził wzrokiem człowieka biegnącego przez plac Sator.

— Zatrzymaj się natychmiast, Sidneyu Pickens! — wrzasnął i skoczył za nim.

Oczywiście bardzo niewielu ludzi naprawdę wie, jak powinna działać Tradycja. W samej jej naturze było coś tajemniczego i zabawnego zarazem — kiedyś istniała przyczyna, by we Wtorek Duchowego Ciasta nosić bukiecik pierwiosnków, ale teraz człowiek to robił, bo… bo Tak Się Robi. Poza tym inteligencja stworzenia znanego jako Grupa jest równa pierwiastkowi kwadratowemu z liczby jej członków.

Vimes biegł, więc chór uniwersytecki pospieszył za nim. Ludzie idący za chórem zauważyli rosnący dystans i zareagowali na instynkt zmniejszenia go. A potem wszyscy po prostu biegli, ponieważ biegli wszyscy inni.

Rozlegały się jęki tych, których serce, płuca lub nogi nie wytrzymywały takiego wysiłku, oraz ryk nadrektora Ridcully’ego, który usiłował stanowczo powstrzymać to gorączkowe stampede, a teraz jego głowę raz po raz wdeptywano w bruk.

Natomiast uczeń złodziejski Sidney Pickens biegł, ponieważ obejrzał się przez ramię i zobaczył, jak pędzi na niego cała śmietanka towarzyska Ankh-Morpork. A taki widok ma straszny wpływ na umysł dorastającego chłopca.

Sam Vimes biegł. Zdarł z siebie płaszcz, odrzucił gdzieś hełm z pióropuszem i biegł, i biegł…

Później nadejdą kłopoty. Zaczną się pytania. Ale to później. Na razie był tylko pościg, wspaniale nieskomplikowany i cudownie czysty, obiecujący nie mieć końca, pod jasnym niebem w świecie nieskażonym… tylko pościg.