— Całkiem z przodu! — poskarżył się. — Trzeba będzie spawać, a musimy sami płacić za naprawy zbroi. I zawsze już zostanie ślad, widzicie, choćby nie wiem co.
Ich przerażony wzrok wędrował od śladów szycia na szyi do rąk. Zaczynali sobie uświadamiać, że choć przedstawiciele ludzkiej rasy pojawiali się w rozmaitych kolorach, bardzo niewielu żyjących miało skórę szarą z odcieniem zieleni.
— Zaraz! Ty jesteś zombi!
— Jasne, kopcie człowieka tylko dlatego, że jest martwy — rzucił ostro funkcjonariusz Shoe.
— Wzięliście kapral Anguę jako zakładniczkę. Damę — powiedział Marchewa tym samym spokojnym głosem. Bardzo grzecznym tonem. Ale ów ton sugerował, że gdzieś tam pali się lont i nierozsądnie byłoby czekać, aż płomień dotrze do beczki.
— No… tak jakby… ale musiała uciec, kiedy pojawił się ten potwór…
— Czyli ją tam zostawiliście? — zapytał Marchewa, wciąż bardzo spokojny.
Mężczyźni padli na kolana. Ich przywódca błagalnie wyciągnął rękę.
— Proszę! Jesteśmy zwykłymi złodziejami i rabusiami! Nie jesteśmy złymi ludźmi!
Marchewa skinął funkcjonariuszowi Shoe.
— Zabierzcie ich do Yardu.
— Tak jest! — Reg spoglądał wrogo na więźniów. Załadował kuszę. — Przez was jestem dziesięć dolarów do tyłu. Więc lepiej nie próbujcie uciekać.
— Nie, proszę pana. My nie z tych…
Marchewa zanurzył się w półmroku wnętrza budynku. Przerażone twarze wyglądały zza drzwi w korytarzu. Uśmiechnął się do nich uspokajająco i pomaszerował do skarbca.
Kapral Angua poprawiała mundur.
— Zanim jeszcze zaczniesz: nikogo nie ugryzłam — powiedziała, gdy stanął w drzwiach. — Nawet zadrapań. Szarpałam ich tylko za spodnie. A nie był to różany ogród, chcę zaznaczyć.
Handlarz diamentów spoglądał na niego zdumiony.
— Przecież mieli zakładnika…
— Zrozumieli, że błądzą — odparł kapitan.
— I… i słyszałem jakieś warczenie… Brzmiało jak wilcze…
— A tak… Wie pan, kiedy złodzieje się pokłócą…
Nie było to żadne wyjaśnienie, ale ponieważ ton głosu sugerował, że jest, pan Vortin wierzył w nie jeszcze całe pięć minut po wyjściu Marchewy z Anguą.
— Przyjemnie się zaczął ten dzień — stwierdził Marchewa.
— Dziękuję ci. Nie, nic mi się nie stało — odparła Angua.
— Człowiek ma takie uczucie, że warto się starać.
— Tylko włosy mam potargane i następną koszulę do wyrzucenia.
— Dobra robota.
— Czasami mogłabym podejrzewać, że w ogóle nie słuchasz, co do ciebie mówię — oświadczyła Angua.
— Miło mi to słyszeć — zapewnił Marchewa.
Cała straż zjawiła się na komendzie. Vimes spoglądał na morze twarzy.
O bogowie, myślał. Ilu już mamy? Parę lat temu można było wszystkich strażników policzyć na palcach ręki ślepego rzeźnika, a dzisiaj…
Jeszcze więcej ich wchodzi!
Pochylił się do kapitana Marchewy.
— Kim są ci wszyscy ludzie?
— To strażnicy, sir. Sam ich pan przyjął.
— Naprawdę? Przecież niektórych nawet nie widziałem!
— Podpisał pan dokumenty, sir. I co miesiąc podpisuje pan listę wypłat… w końcu.
W głosie zabrzmiała delikatna krytyka. Podejście Vimesa do papierów polegało na tym, żeby niczego nie dotykać, dopóki ktoś nie krzyczy, a wtedy przynajmniej ma kogoś do pomocy przy układaniu tych stosów.
— Ale jak wstąpili do straży?
— W zwykły sposób, sir. Zaprzysiągłem ich, wydałem każdemu hełm…
— Zaraz! Przecież to Reg Shoe! Zombi! Stale rozpada się na kawałki!
— To ważna osoba w społeczności nieumarłych, sir — wyjaśnił Marchewa.
— Jakim cudem znalazł się w straży?
— Przyszedł w zeszłym tygodniu złożyć skargę na strażników, którzy podobno prześladują jakieś strachy. Był bardzo, hm… wzburzony. Przekonałem go, że straży niezbędny jest ktoś z odpowiednim doświadczeniem, więc wstąpił.
— I skargi się skończyły?
— Dostajemy dwa razy więcej, sir. Wszystkie od nieumarłych, sir, i wszystkie dotyczą pana Shoe. Zabawne.
Vimes spojrzał na kapitana z ukosa.
— Bardzo go to rani, sir — dodał Marchewa. — Mówi, że przekonał się, iż nieumarli zwyczajnie nie rozumieją trudności pracy policyjnej w multiżyciowym społeczeństwie.
Na bogów, pomyślał Vimes, tak właśnie ja bym postąpił. Ale zrobiłbym to, bo nie jestem miłą osobą. Marchewa jest miły, praktycznie dostaje za to medale, z pewnością by nie…
I wiedział, że nigdy się nie dowie. Gdzieś za niewinnym spojrzeniem Marchewy kryły się żelazne drzwi.
— Ty go wciągnąłeś, prawda?
— Nie, sir. To pan, sir. Pan podpisał rozkaz jego przyjęcia, wydania ekwipunku i jego przydział.
Vimes znowu zobaczył wizję zbyt wielu w pośpiechu podpisywanych dokumentów. Ale przecież musiał je podpisać, i naprawdę potrzebowali ludzi. Po prostu to raczej on sam powinien…
— Każdy od stopnia sierżanta ma prawo przyjmować ochotników do Straży Miejskiej, sir — przypomniał Marchewa, jakby czytał mu w myślach. — To Zasady Ogólne. Strona dwudziesta druga, sir. Tuż pod plamą z herbaty.
— A ty przyjąłeś… ilu?
— Och, jednego czy dwóch. Wciąż brakuje nam rąk do pracy, sir.
— Mamy Rega. Ręce stale mu odpadają.
— Czy przemówi pan do ludzi, sir?
Vimes przyjrzał się zebranym… no, rzeszy. Nie było na to innego określenia. A właściwie było wiele, ale żadne nie oddawało im sprawiedliwości.
Duzi, niscy, grubi, trolle wciąż porośnięte mchem, brodate krasnoludy, groźna gliniana postać funkcjonariusza Dorfla, golema, nieumarli… Nawet w tej chwili nie był pewien, czy powinien do nich zaliczać kapral Anguę, inteligentną dziewczynę i bardzo pożytecznego wilka, kiedy było to potrzebne. Bezdomni i zagubieni, powiedział kiedyś Colon. Bezdomni i diablo zagubieni, bo normalni ludzie nie zostaliby glinami.
Formalnie wszyscy byli umundurowani, tyle że w większości nie nosili takich samych mundurów jak ktokolwiek inny. Każdego z nich posłano po prostu do zbrojowni, żeby wybrał sobie to, co pasuje. W rezultacie przypominali ruchomą wystawę historyczną Śmieszne Hełmy przez Wieki.
— Ehm… Panie i panowie…
— Proszę o ciszę! — huknął Marchewa. — Słuchać komendanta Vimesa!
Vimes dostrzegł spojrzenie Angui, która stała oparta o ścianę. Bezradnie przewróciła oczami.
— Tak, tak. Dziękuję, kapitanie — wymamrotał. Zwrócił się do zgromadzonej przed nim mieszaniny najlepszych ludzi w Ankh-Morpork. Wytrzeszczył oczy. A potem zamknął usta, z wyjątkiem jednego kącika. I wymruczał tym kącikiem: — Co to jest ten mały wzgórek na głowie funkcjonariusza Flinta?
— To Buggy Swires, funkcjonariusz w okresie próbnym. Lubi mieć dobry widok.
— Jest gnomem!
— Świetna obserwacja, sir.
— Jeszcze jeden z twoich?
— Z naszych, sir. — Marchewa znów użył tonu wyrzutu. — Tak jest, sir. Od zeszłego tygodnia przydzielony do komisariatu na Flaku, sir.
— O bogowie… — szepnął Vimes.
Buggy Swires zauważył, że komendant mu się przygląda, i zasalutował. Miał pięć cali wzrostu.
Vimes odzyskał równowagę psychiczną. Wysocy, grubi i chudsi… bezdomni i zagubieni, wszyscy.
— Nie zatrzymam was długo — powiedział. — Znacie mnie… No, większość z was mnie zna — dodał, zerkając z ukosa na Marchewę. — Nie lubię przemawiać. Ale z pewnością zauważyliście, jak ta historia z Leshpem wzburzyła ludzi. Słyszy się wiele rozmów o wojnie. No więc wojna to nie nasza sprawa. Wojna to sprawa żołnierzy. Naszą sprawą, jak mi się wydaje, jest utrzymywanie spokoju. Coś wam pokażę…