Выбрать главу

„Nigdy nie zrozumiem, po co je robią. Szkoda marnować gron winnych”.

„W tej kwestii każdy ma swoje zdanie. Pewnie prawda leży gdzieś pośrodku. Ci, co lubią wino, niech je piją. Pozostałych nikt do tego nie zmusza. — Uniosłem kieliszek. — Przedni trunek, naprawdę. Na pewno nie chcesz skosztować?”.

Spojrzał na mnie tak, jakbym go poił trucizną. Ten mój Muhammad, syn Abdullaha, chyba nigdy nie będzie pijakiem. I dobrze. Wszak zostanie więcej dla nas, Horacjuszu.

* * *

„Jak się miewa nasz przyjaciel Muhammad? — zapytał Nikomedes Paflagończyk, gdy ponownie jedliśmy razem obiad. — Skłonił cię do bicia czołem przed Allachem?”

„Kłanianie się bogom nie leży w mojej naturze — odpowiedziałem i dodałem oględnie: — Wydaje się zaniepokojony obecnością twoją i twoich rodaków w tym kraju”.

„Myśli, że planujemy zająć te ziemie, co? Niech się lepiej zastanowi. Skoro August i Trajan wojowali tu bezskutecznie, czemu taki roztropny monarcha jak Maurycy Tyberiusz miałby się na to odważyć?”.

„Jemu nie chodzi o interwencję zbrojną, Nikomedesie. On się boi zależności handlowej”.

Nikomedes słuchał bez zmrużenia powieki.

„Niepotrzebnie. Nie przeczę, Korbulonie, że chcemy zwiększyć nasz udział w handlu. Ale czemu tacy jak Muhammad mieliby się tym martwić? Przecież nie wtargniemy na jego poletko. Mało tego, z takich poletek uczynimy pola. Stare fenickie powiedzenie mówi, że przypływ unosi wszystkie łodzie”.

„Czyżby w greckich szkołach nie uczono już retoryki? — zapytałem. — Poletka? Łodzie? Mieszasz porównania. Arabia nie posiada łodzi, którymi huśtałby przypływ. Zresztą, nie ma tu również przypływów”.

„Wiesz, do czego zmierzam. Powiedz Muhammadowi, żeby się nie lękał. Nasz plan rozszerzenia wymiany handlowej z Arabią przyniesie wszystkim korzyści, w tym kupcom z Mekki. Może sam powinienem z nim pogadać? Ten typ łatwo ulega emocjom, trzeba go uspokoić”.

„Może lepiej będzie, jak zostawisz go mnie”.

* * *

W tej chwili, Horacjuszu, pojąłem, gdzie leży sedno sprawy i kto jest prawdziwym wrogiem imperium.

Cesarz Julian nie musi się obawiać poczynań Greków w tym rejonie świata. Oczywiście, należało się spodziewać, że Grecy zadomowią się w Arabii Pustynnej. Mają głowę do interesów jak mało kto. Arabia, chociaż nie przynależy do imperium, siłą rzeczy znajduje się w sferze wpływów Cesarstwa Wschodniego. Prędzej czy później i tak by tu przybyli. A więc są. Jeśli zamierzają zacieśnić współpracę handlową z ludami pustyni, nie musimy się tym przejmować, zresztą w tej sytuacji Zachód jest bezsilny. Jak powiedział Nikomedes, Wschód kontroluje Ajgyptos, Syrię, Libię i wiele innych krain, skąd sprowadzamy towary, a my z tego powodu wcale nie cierpimy. W tym sensie imperium stanowi jedność. Grecy nie podbiją cen na dobra sprowadzane ze wschodu, ponieważ boją się, że uczynimy to samo z cyną, miedzią, żelazem i drewnem, które biorą od nas.

Nie. Nawykłe do wygód greckie mieszczuchy nam nie zagrażają. Prawdziwe niebezpieczeństwo grozi nam ze strony księcia pustyni Muhammada, syna Abdullaha.

Jeden bóg, powiada. Arabski naród zjednoczony pod jednym królem. O Grekach zaś mówi: „Zniszczę ich, zanim oni nas doprowadzą do ruiny”.

Nie żartuje. I może mu się powieść. Nikt nigdy nie zjednoczył Saracenów pod rządami jednego człowieka, ale przypuszczam, że nigdy nie narodził się ktoś taki jak Muhammad. Siedząc przy schludnie zastawionym stole Nikomedesa, drogi Horacjuszu, nagle doznałem wizji: Muhammad z pałającym wzrokiem i wzniesioną szablą prowadzi na północ saraceńskich wojowników, wchodzi do Syrii Palestyńskiej i Mezopotamii, szerzy przesłanie o jedynym Bogu i spycha Greków, którzy umykają w popłochu przed jego hufcami. Gorliwi wieśniacy przyjmują nową religię: któż się oprze grzmiącym słowom Muhammada, zwłaszcza że wspierają go ostrza coraz liczniejszych popleczników? A zatem naprzód! Do Armenii, Kapadocji i Persji, a przy okazji skok na zachód, w stronę Ajgyptos i Libii. Gdzie spojrzeć, wojownicy Allacha rozpalają umysły nową wiarą, poszanowaniem cnoty i honoru. W całym regionie leciwe, skostniałe religie ustępują niczym śniegi na wiosnę. Przy okazji wykorzeniania zabobonów bogactwa nagromadzone w świątyniach fałszywych bogów rozdawane są potrzebującym. Legiony gnuśnych kapłanów darmozjadów — bite jak bydło w rzeźni. Złote posągi nieistniejących bogów — przetapiane. Ustanawia się nową wspólnotę ludów, zbudowaną na fundamencie modlitwy i świętego prawa.

Muhammad będzie twierdził, że sprzyja mu prawdziwy Bóg. Swoim krasomówstwem sprawi, że nikt mu nie zaprzeczy. U siebie w imperium mamy tylko posągi bogów; od setek lat nikt o zdrowych zmysłach nie bierze ich na poważnie. Jak odeprzemy napór nowej wiary? Ogarnie nas ona jak lawa z Wezuwiusza.

„Za bardzo się przejmujesz, Korbulonie — stwierdził Nikomedes, kiedy wieczorem, po wielu butelkach wina, zwierzyłem mu się ze swoich obaw. — Nie powinieneś w południe wychodzić na dwór z odkrytą głową. Arabskie słońce praży tak, że można dostać pomieszania zmysłów”.

Nie, Horacjuszu. Ja mam rację, on się myli. Legiony Allacha, kiedy ruszą w bój, zatrzymają się dopiero po przejściu przez Italię, Galię i Brytanię na odległych wybrzeżach Oceanu. Muhammad zapanuje nad wszystkimi ludami.

Nic z tego!

Uratuję przed nim świat, Horacjuszu, a może jednocześnie uda mi się uratować siebie.

* * *

Mekka, oczywiście, jest miastem sanktuarium. Kto w obrębie jej murów podnosi rękę na człowieka, podlega najsurowszym karom.

Umar, wytwórca podobizn bożków, służący w świątyni bogini Uzzy, dobrze to rozumiał. Odwiedziłem go w warsztacie, gdzie na siedząco wykańczał cycate figurki Uzzy, saraceńskiej odpowiedniczki Wenus. Za garść miedziaków kupiłem od niego piękną statuetkę, wyrzeźbioną z czarnego kamienia. Mam nadzieję, że wkrótce ją zobaczysz. Potem położyłem przed nim złotą monetę z czasów Justyniana i wyjaśniłem mu, na czym mi zależy. W odpowiedzi dwa razy pstryknął palcem w nos Justyniana. Nie rozumiejąc znaczenia jego zachowania, tylko zmarszczyłem czoło.

„Człowiek, o którym mówisz, jest wrogiem moim i wszystkich, którzy kochają bogów — rzekł Umar, wytwórca posążków. — Zabiłbym go za trzy miedziaki, gdybym nie miał rodziny na utrzymaniu. A tu w grę wchodzi podróż, czyli dodatkowe wydatki. Bo w Mekce tego zrobić nie można, sam wiesz”.

Znów pstryknął w nos Justyniana. Tym razem pojąłem, o co mu chodzi. Obok pierwszej położyłem drugą złotą monetę.

Uśmiechnął się.

Dwanaście dni temu Muhammad wyjechał z Mekki na wschód w sprawach handlowych. Jeszcze nie wrócił. Obawiam się, że przytrafił mu się nieszczęśliwy wypadek w tym piaszczystym pustkowiu. Prawdopodobnie wędrujące wydmy na wieki pogrzebały jego ciało.

Umar, wytwórca posążków, też jakby zapadł się pod ziemię. Po mieście krąży pogłoska, że wyjechał na pustynię po czarny kamień, z którego rzeźbi swoje statuetki. Jeden z jego kolegów po fachu, z którym darł koty, wyruszył za nim do kamieniołomów. Chyba się ze mną zgodzisz, Horacjuszu, że mądrze to wszystko obmyśliłem. Zniknięcie Muhammada, osoby powszechnie znanej, prawdopodobnie wzbudzi szereg wątpliwości i doprowadzi do niejednego wstydliwego odkrycia. Jednakże nikt oprócz małżonki Umara nie zatroszczy się o to, gdzie przepadł wytwórca statuetek.

Oczywiście, przejmuje mnie to głębokim żalem, lecz taka była smutna konieczność.

„Niemożliwe, żeby żył po tylu dniach — powiedział wczoraj Nikomedes. Wciąż często jemy razem obiad. — Wielka szkoda, Korbulonie. Taki ciekawy człowiek”.