Выбрать главу

– Moja szpada jest na twe usługi, mości Regnard. Przysługa za przysługę.

Liście krzaków zaszeleściły. Wyjrzał zza nich ospowaty rajtar w krótkim, porwanym kolecie, w pelerynie zarzuconej zawadiacko na lewe ramię i kapeluszu z podwiniętym po muszkietersku rondem.

– Jedzie! – syknął Knothe, zaufany poplecznik i kompan Regnarda de Couissy. – Nie ma eskorty, tylko dwóch forysiów na woźnikach. Pół pacierza strachu i dziewka twoja, panie Regnard.

– Na koń, waszmościowie!

Szybko poderwali się z ziemi, skoczyli na siodła i kulbaki. Wychynęli z lasu na gościniec. Zapadał zmrok. Za sobą mieli czerwoną łunę zachodu, a na wprost mroczniejący bór; pusty trakt biegnący w stronę niedalekiego brodu na Sanie. Za ich plecami ogromny stary wiatrak rozkładał ku niebu kikuty poszczerbionych, rozpadających się skrzydeł.

Powóz ujrzeli od razu. Była to wielka, gdańska karoca zdobiona fręzlami i srebrnymi ćwiekami, o oknach zasłoniętych firanami. Sześć siwych cugowych woźników ujętych w szor zwieńczony kitami i kosami szło równą rysią, potrząsając łbami, z których zwieszały się czerwonawe pióropusze. Tak maścisty i sprzęgły cug musiał kosztować fortunę.

– Dalej! – huknął Regnard. Jak jeden mąż skoczyli ku karocy; zanim zdążyła zrównać się z wiatrakiem, doskoczyli do drzwi z obnażonymi pałaszami i rapierami.

– Halt! – krzyknął Knothe.

– Stój! – zawtórowali mu Regnard i Dantez.

Forysie nie dali się zaskoczyć. Pierwszy z lewej chlasnął batem; rzemień ze świstem spadł na głowę i plecy Regnarda. Francuz krzyknął, omal nie zwalił się z siodła. Drugi strzelił biczem nad końmi. Ogromne siwe woźniki poderwały łby, poszły skokiem. Karoca nabrała pędu, pomknęła gościńcem jak wicher, z łoskotem kopyt końskich, z brzękiem ozdób, z coraz szybszym łomotaniem kół.

Knothe porwał za puffera. Złożył się, strzelił do drugiego stangreta...

Chybił!

Dantez wbił ostrogi w boki konia. Pochylił się w siodle, ze wzniesionym pałaszem dopadł forysia. Słysząc zbliżający się z boku łomot końskich podków, sługa obrócił się, strzelił biczem po raz drugi, lecz Francuz zastawił się ostrzem. Bat uderzył go w czoło, chlasnął po plecach. Dantez szarpnął się wstecz; omal nie spadł z siodła galopującego wierzchowca, przytrzymał się kuli przedniego łęku, zaparł w strzemionach i wyrwał bat z ręki forszpana.

Sługa krzyknął, skulił się w kulbace. Dantez ponaglił konia, szturchnął go ostrogami. Zrównał się z cugowym, podsobnym siwkiem, a potem trzasnął płazem przez plecy forysia. Ten wrzasnął, zwalił się w bok, wpadł między szory, zniknął pod kopytami rozpędzonych, chrapiących z przerażenia woźników.

Dantez nie wahał się ani chwili dłużej. Konie gnały jak szalone, pędziły niby wiatr, ciągnąc turkocącą, podskakującą na kamieniach karocę. Jednym szybkim ruchem wyrzucił nogi ze strzemion, skoczył na siwka, chwycił za rozwianą grzywę, podciągnął się do góry i usadowił w kulbace. Drugi stangret krzyknął, zamierzył się batem, lecz w tejże samej chwili galopujący tuż obok Knothe zdzielił go w łeb kościaną kolbą pistoletu, złapał za kark, przygiął do kulbaki. Dantez chwycił cugle lejcowego konia, ściągnął je w tył, odchylił się, powstrzymując szalejącego woźnika.

Udało mu się, choć nie bez trudu. Siwek zarżał dziko, rzucił łbem, zwolnił, a wraz z nim pozostałe wozaki w poszóstnym szorze. Karoca zakołysała się, toczyła coraz wolniej, a potem stanęła w chmurze pyłu i kurzu.

Dantez pierwszy rzucił się ku drzwiom pojazdu. Pudło pojazdu było wielkie, obijane srebrnymi guzami i aksamitem. Na drzwiach zawieszono maskę wykrzywiającą usta w ironicznym uśmiechu. Nie herb, nie klejnot właściciela, lecz posrebrzane oblicze, przypominające zasłony twarzy noszone przez aktorów; i takie, za jakimi piękne damy ukrywały swe twarze na maskowych balach. Francuz szarpnął za klamkę, ale Regnard odepchnął go i sam wskoczył do wnętrza. Dantez poszedł w jego ślady, a Knothe ze swoimi knechtami otworzył drzwiczki z drugiej strony.

W karocy zasiadała niewiasta. Była młoda, ubrana w aksamitną suknię wedle mody francuskiej, którą wprowadziła do Rzeczypospolitej Maria Ludwika – z koronkowym dekoltem odsłaniającym wypukłości piersi i plecy aż do linii łopatek, ozdobioną angażantami i koronkami przy rękawach. Czarnych włosów nie upinała wysoko ani nie zwijała w loki, lecz nosiła rozpuszczone z wpiętą w nie różą wedle rzadko spotykanej w Rzeczypospolitej modły hiszpańskiej. Rysów twarzy Dantez nie widział – niewiasta przycisnęła do niej złotą maskę nabijaną klejnotami. Jej wielkie, szare oczy okolone długimi, czarnymi rzęsami wpatrywały się z niepokojem w Regnarda i jego oberwaną kompanię.

– Oto jestem, Eugenio – powiedział Regnard cichym, złowróżbnym głosem. – Obiecałem wszak, że jeszcze się spotkamy. A ja zawsze dotrzymuję słowa.

– Szkoda fatygi, Regnard – rzekła zimnym, aczkolwiek lekko drżącym głosem. – Czyż nie wyraziłam się jasno, że wstrętne mi są twe karesy? A może nie panujesz nad sobą, jak ogier, co zwietrzy klacz i potrzeba ostrego wędzidła, aby utrzymać cię w porządku?

Regnard uderzył nieznajomą w twarz. Kobieta krzyknęła, upadła na bok. Maska wypadła jej z rąk, odsłaniając drobną twarzyczkę i karminowe usta. Regnard nie dał jej oprzytomnieć. Chwycił za włosy, poderwał w górę, powlókł w stronę drzwi, a potem uderzył ją jeszcze raz, chwycił pod ramię i brutalnie wypchnął na zewnątrz. Eugenia krzyknęła znowu. Stoczyła się po schodkach prosto pod podkute buty Knothego i jego rajtarów, w brud i pył gościńca. Dantez patrzył na to wszystko rozszerzonymi przerażeniem oczyma. Co to miało znaczyć? Przecież Regnard prosił go o pomoc w porwaniu swojej ukochanej, której ręki odmówili mu jej opiekunowie – Fredrowie. O co, do kroćset, tu chodziło?!

Zdyszany Regnard chwycił Eugenię za włosy i brutalnie postawił na nogi, odchylił jej głowę w tył.

– Mości kawalerowie. Popatrzcie na tę przeklętą murwę, na tę ladacznicę, parszywą francowatą przechodkę! Dziś oto nastał dzień, w którym przyszedłem podziękować jej za wszystko, co dla mnie uczyniła. I wierzajcie mi, odpłacę się jej godnie!

Chwycił ją za suknię na piersiach i rozerwał, drąc aksamit i koronkową koszulę, rozchylając gorset podtrzymujący kształtne piersi zwieńczone dużymi, ciemnymi jagodami.

– Kto pierwszy do tej murwy, mości panowie!? Spieszcie się, nim jej głowa spadnie!

Rajtarzy poruszyli się, zaskoczeni. To co uczynił Regnard, było tak niespodziewane, że nikt nie pomyślał o zażyciu odrobiny uciechy ze schwytaną dzierlatką. Nawet Knothe splunął przez połamane zęby, zamrugał lewym okiem, zapadniętym z głąb czaszki.

– Lepiej ją zabij, kamracie. Nie ma czasu na zabawy!

– Bierzcie ją kto chce! Nie będę dwa razy prosił.

Eugenia wrzasnęła, szarpnęła się w uścisku, chlasnęła Regnarda w policzek, pozostawiając na nim czerwone szramy po paznokciach. Mężczyzna uderzył ją na płask w twarz, obrócił i chwytając oburącz kształtną głowę niewiasty, z rozmachem walnął jej czołem w stopień karocy. Potem chwycił Eugenię wpół, rzucił twarzą do podłogi pojazdu, złapał za tren sukni i rozerwał na pół, odsłaniając kształtne uda, osłonięte karmazynowymi pończochami z podwiązkami.

– Nie ma chętnych, to ja będę pierwszy! – warknął. Chwycił dziewczynę za włosy, rozpiął wams i...

Zamarł, czując mocne ukłucie z boku szyi.

Dantez przyłożył mu ostrze pałasza do gardła.

– Regnard, zostaw ją!

Francuz zamrugał i wykrzywił usta w pogardliwym uśmiechu.

– Nie bądź głupcem, Dantez! – wycedził. – Tylko o to jedno cię proszę...

– Oszukałeś mnie, Regnard! Mieliśmy uwolnić twoją ukochaną, a to... jakaś zemsta. Nie mogę pozwolić, abyś zgwałcił i zamordował niewinną damę! – wykrzyknął Dantez, drżąc ze wzburzenia.

– To dworska murwa. To intrygantka, która posłałaby cię na szafot jednym skinieniem palca!

– Milcz i odsuń się.

– Nie wiesz, co robisz, panie kawalerze! To piekielna ladacznica, służka Marii Ludwiki...