Выбрать главу

Dantez nic nie odrzekł.

– Chciałem prosić cię, mości kawalerze, abyś mi odpuścił. Jadę na wojnę z Kozakami... Nie wiem, co mi pisane. Nie wiem, czy spotkamy się w niebie, czy w piekle, dlatego chciałbym, abyś nie chował do mnie urazy w godzinie śmierci.

– Odpuszczam – rzekł głucho Bertrand. – Ale pozywam cię, mości panie starosto, na wieczny sąd Boży, który osądzi, czym naprawdę zawinił.

– Ja znam twoje wcześniejsze postępki, mości kawalerze. I wiem, że tego nie uczyniłeś.

Dantez spojrzał na krzyż Męki Pańskiej i uśmiechnął się lodowato.

– Więc idź, waszmość, do starosty i przekonaj go, że niesłusznie skazał mnie na utratę gardła.

– Już z nim gadałem. Niestety, niewiasta, na którą jakoby napadłeś, nie wycofała oskarżenia. Jej głos więcej znaczy przed sądem grodzkim niźli mój. Nie mam żadnych dowodów na twą obronę.

– A zatem przyjrzyj się, jak zadyndam na stryczku. I niechaj twe sumienie będzie spokojne.

Sobieski nic nie odrzekł. Przeżegnał się powtórnie i wstał. Z tyłu rozległy się kroki. Hajducy ujęli Bertranda pod ramiona. Francuz szarpnął się, widząc, iż niosą mu białą, płócienną koszulę bez kołnierza.

– Panie Francuz – rzekł cicho wachmistrz. – Komu w drogę, temu czas.

* * *

Trzy szubienice na drewnianym podwyższeniu czekały już od świtu. Ustawiono je na środku rynku, pod przemyskim ratuszem ozdobionym przepysznymi attykami. Pod arkadami i podcieniami budowli, w wąskich uliczkach i przed szafotem tłoczył się różnobarwny tłum pospólstwa. Gdy rydwan ze skazanymi wtoczył się na plac, podniosła się wrzawa, krzyki i wyzwiska. Wieszanie cudzoziemskich pludraków cieszyło się wielką uwagą mieszczan. Zapewne była to znacznie milsza rozrywka, niż odpieranie szturmów kozackiego oblężenia pułkownika Kopystyńskiego, czy też zwady i bójki z okoliczną szlachtą, od których niejeden raz ucierpiały karczmy, kramy i katedra miejska.

Świt wstawał ponury, mglisty i deszczowy. Deszcz siąpił z ołowianych chmur, a od czasu do czasu ze strony Bieszczadu dobiegał cichy, majestatyczny grzmot nadchodzącej burzy.

Dantez niewiele zapamiętał z podniosłej ceremonii pojednania z Bogiem i tego, co potem działo się przy szafocie. Gdy pachołkowie opuścili tylną ścianę rydwanu, bez protestów dał sprowadzić się na ziemię, a potem wolno wszedł po schodach na podwyższenie. Zastanawiał się, co zrobić, gdy kat założy mu stryczek na szyję. Czy prosić Boga o zmiłowanie, czy też umrzeć równie głupio, co honorowo, krzycząc: „Vive le France!”?

Gdy stanął u stóp pohybla, nie był w stanie uczynić ani jednego, ani drugiego. Szubienica wznosiła się nad nim – straszna, wyniosła i smukła. Spoglądając wzdłuż długiego bala i poprzeczki, do której uwiązany był stryk, poczuł, że płacze, a łzy same spływają mu spod powiek. Opanował się z trudem. Nie chciał umierać. Nie chciał odchodzić w tak głupi i straszny sposób, powieszony za zbrodnię, której nie popełnił.

Był głupcem, bo zawierzył naukom ojca. Przeklętym kpem, bo starał się postępować wedle zasad honoru. Teraz, stojąc u stóp szubienicy, Dantez czuł, że gdyby tylko dano mu drugą szansę, oddałby wszystko co posiadał, odrzuciłby od siebie całą dumę, wszystko co wyniósł z ojcowskiego domu, aby pożyć trochę dłużej, niż tylko do czasu, kiedy oprawca założy mu na szyję konopny powróz. Teraz, u stóp pohybla, jego honor niewart był złamanego szeląga.

Jak obłąkany wpatrywał się w woźnego, który czterokrotnie odczytał wyrok – za każdym razem zwracając się ku innej części rynku. Dobosze uderzyli w bębny; ich dudnienie głuszyło słowa księdza odmawiającego modlitwę, żegnającego skazanych krzyżem. Ktoś chwycił Danteza za ramię. To był subtortor. Ruchem ręki pokazał mu narychtowaną szubienicę. A więc właśnie nadszedł czas.

Dantez szedł... zrozpaczony, z duszą na ramieniu. Każda przebyta piędź zdawała mu się milą, każdy krok trwał wieczność. A przecież do tej właśnie wieczności zmierzał Francuz.

A kiedy stanął przed pohyblem, o krok od drabiny, pomyślał, że za ratunek z opresji oddałby nawet duszę diabłu.

– Przeklęty! – wymamrotał. – Jestem przeklęty na wieki...

Kat czekał, dzierżąc w dłoni stryczek nasmarowany świeżo dziegciem. Pachołkowie popchnęli Danteza ku drabinie opartej o szubienicę. Jeszcze chwila, a wstąpiłby na nią, wspiął się na górę; wówczas kat założyłby mu stryk na szyję, a ceklarz wytrącił oparcie spod nóg.

Bertrand nie liczył już nawet na cud. Nie wierzył, że coś się stanie; nie spodziewał się, że padnie grom z jasnego nieba albo miasto zadrży w posadach. Czekał na śmierć.

A jednak cud nastąpił.

– Wstrzymać egzekucję! – zakrzyknął jakiś głos.

Dantez zamrugał. Odwrócił się i ujrzał, jak na szafot wpadł niski, gruby szlachcic w aksamitnym żupanie, w kołpaku z czaplim piórem. Bertrand rozpoznał go od razu. To był Marcin z Niedzielska Madaliński, starosta jurydyczny przemyski.

Szlachcic, który skazał go na śmierć za zbrojny napad i próbę usilstwa...

– Stać! – krzyczał starosta donośnie. – Stać! Wstrzymać się!

Tłum zaszumiał, zahuczał. Z szeregów pospólstwa sypnęły się gwizdy, śmiechy. Może poleciałyby kamienie, ale czworobok rajtarów wokół szafotu studził gniew plebsu, zawiedzionego, iż może ominąć go tak podniosłe widowisko, jak wieszanie zamorskich sodomitów, Franków, Niemców i Angielczyków.

Starosta podał jakiś papier staremu, posiwiałemu woźnemu.

– Dzisiaj są imieniny królewskie! – krzyknął do tłumu. – Nasz pan, Jan Kazimierz Waza, król Polski, wielki książę ruski, pruski, mazowiecki i inflancki, w wielkiej i niezmiernej łaskawości darowuje życie jednemu ze skazańców. Karę gardła zamienia mu na wieczystą infamię i banicję z granic Korony i Litwy!

Szmer rozszedł się między pachołkami, rajtarią, wśród patrycjatu miejskiego zasiadającego za otwartymi oknami ratusza i w podcieniach gmachu. Ucichł, gdy nadzorujący egzekucję wachmistrz dał znak, aby znów uderzono w bębny.

Danteza i dwóch rajtarów skazanych na utratę gardła odprowadzono na środek szafotu. Czekał tam starosta, ksiądz, wachmistrz i sześciu czarno odzianych rajtarów. Znów uderzono w werble, ich warkot zagłuszył pomruki tłumu.

Dantez spojrzał na pozostałych skazańców. Było ich w sumie trzech, tymczasem karę darować miano tylko jednemu. A to znaczyło, że musieli zdać się na ślepy los...

Szybko postawiono przed nimi bęben. Jeden z hajduków starościńskich rzucił na skórę trzy czarne kości do gry.

– Zasady są proste – zabrał głos starosta. – Jeden z was wygra dziś swoje życie. Do jednego uśmiechnie się szczęście i fortuna. Dwaj pozostali dadzą gardła. Ten kto wyrzuci najwięcej oczek, odejdzie wolno. Rzucajcie w imię Boże i niechaj sprzyja wam szczęśliwy traf!

Dantez zadrżał. Ocalenie, które nadeszło, nie było wcale jutrzenką nadziei. Prędzej igraszką okrutnego losu. Francuz jeszcze nie wziął kości do ręki, a wiedział już, że jego wynik będzie najniższy, jak zwykle nie będzie miał szczęścia.

Na początku nikt się nie poruszył. Bębny zadudniły głucho. Potem zapadła cisza, milczenie, w którym Dantez słyszał tylko pomruk nadchodzącej burzy i ciche chrapanie rajtarskich fryzów.

– Dalejże – przemówił wachmistrz. – Kto rzuca pierwszy?!

Skazańcy spojrzeli po sobie. W końcu jeden z rajtarów podszedł do bębna, ujął w dłoń kości i zamknął oczy. Potrząsał kostkami długo w drżącej ręce; wreszcie rzucił.

Kości zastukały po napiętej skórze bębna.

Sześć, pięć, dwa...

Rajtar otworzył oczy. Otarł pot z czoła, lekki rumieniec wypełzł na jego bladą twarz. Wynik był arcyzacny. Stawka została ustawiona wysoko. Zbyt wysoko!

Dantez nie kwapił się do rzutu. Dygotał na całym ciele, a zimny pot zalewał mu oczy. Ustąpił miejsca drugiemu ze skazańców. Rajtar podszedł do bębna, wziął w dłoń kości, a potem zaszlochał.

– Nieeeeeee... – wyjęczał. – Darujcie, zacni ludzie! Nie każcie mi!

Pachołkowie chwycili go pod ręce.

– Rzucaj, do kroćset! – zakrzyknął starosta. – Niechaj Bóg się nad tobą ulituje.