Do kroćset! Dokąd pojechał Świrski?! Dantez popędził konia, przebijając się przez wiosenną ulewę i wreszcie w strugach deszczu dostrzegł mokry, błyszczący dach dworu.
To było typowe stepowe fortalicjum, zbudowane tak, by przetrzymać nie tylko najazd Tatarów, ale i zajazd znienawidzonego sąsiada, napad Kozaków, beskidników czy skonfederowanych żołnierzy z chorągwi koronnych. Dwór obwiedziony był wysokim ostrokołem z dębowych bali, u góry zaciosanych w groty, opasany fosą i wałem. Tuż obok domostwa stała wysoka baszta, druga, niższa, służyła za bramę wjazdową, jednak na drewnianym moście stali hajducy i zbrojni pachołkowie, paliły się maźnice ze smołą.
Dantez przezornie schował się za kępą krzaków przy trakcie. Zeskoczył z konia i zaklął paskudnie. Jeśli Świrski zatrzyma się tu na dłużej, czekała go mało przyjemna noc na deszczu.
Niespodziewanie z tyłu zarżał koń. Dantez odwrócił się, chwytając za rękojeść rapiera. Przed nim stało pięciu hajduków przybranych w żupany, bekiesze i wielkie futrzane czapy. Znać było po nich służbę możnego pana. Ich karmazynowe i żółte suknie skrzyły się od perłowych i złocistych guzów, od szmaragdów, turkusów i rubinów. Ma się rozumieć, że jak większość Polaków w niedzielne popołudnie, byli weseli i najwyraźniej nieźle podpici.
– Patrzajcie, panowie bracia – zawołał najmłodszy z nich, podkręcając sumiastego wąsa – kogośmy zdybali, jakoby zająca w konopi!
– Toż to pludrak! Miemiec!
Dantez milczał. Czekał z dłonią zaciśniętą na rękojeści rapiera.
– Panie Miemiec! Pójdziesz z nami! Nie może być inaczej!
– Jeśli chcecie mojego mieszka i konia – rzekł zimno Francuz – to macie dwie drogi do wyboru. Albo rozejdziemy się w pokoju, a ja udam, że nigdy was nie widziałem. Albo ktoś tu zakrztusi się krwią, kiedy zagram pani Śmierci do tańca. I na pewno będzie to przynajmniej jeden z was.
– Panie Miemiec, wyście z urna chyba zeszli! – rzekł ze zdumieniem najstarszy z hajduków. – Co wy, jegomość, myślicie, że my zbóje? Że my, was... napaść chcemy?
Dantez milczał. Hajducy zarechotali głośno.
– Jego mość pan Odrzywolski dziś ucztę wydaje. A nam przykazał, aby żaden podróżny, co koło dworu się zjawi, nie mógł przejechać, nim choć kielicha jednego za zdrowie pana pułkownika nie spełni.
– Na ucztę was prosiemy, mosterdzieju, nie do boju!
– Zresztą – dodał najmłodszy – most na rzece rozebrany. I tak dalej nie przejedziecie!
– Prosiemy, prosiemy do dworu.
Ta polska gościnność... Dantez nie znajdował już słów. A więc to nie napad, nie czekała go żadna bitka na gościńcu, ale męcząca pijatyka z polskimi szlachcicami, która, zważywszy na fakt, jak przepaściste gardziele mieli panowie bracia, mogła okazać się znacznie bardziej niebezpieczna od pojedynku z wprawionym rębajłą. Dantez rozejrzał się dokoła. Bądź co bądź, we dworze nie siąpiło za kołnierz. A najważniejsze, że był tam Świrski.
– Jeśli tak się sprawy mają – rzekł – z miłą chęcią u pana Odrzywolskiego zagoszczę. Prowadźcie zatem do dworu.
Szybko wsiedli na konie i ruszyli ku bramie. Przejechali po zwodzonym moście i znaleźli się na podwórzu. Polski dwór stał przed nimi – wielki, drewniany, ze strzelistym, dwuspadowym, łamanym dachem; z gankiem, z którego otwierały się dwoiste, dębowe drzwi do sieni, przenitowane na skroś bretnalami, aby ciężko było wyrąbać je toporami. Spoza weneckich szybek oprawnych w ołów przebijało światło; nawet na podwórzu słychać było głośny gwar, wrzawę i wiwaty.
Dantez zeskoczył z konia, oddał wodze słudze, a potem, gdy wszedł do wnętrza dworu, znienacka poczuł się tak, jakby przekraczając próg, przeniósł się do innego świata, jakby pozostawił gdzieś daleko za sobą gościńce, swoją małą, nikczemną misję i wszystkie zbrodnie, które dzieliły go od jej całkowitego wypełnienia.
To co zobaczył, wprawiło go w zdumienie. Zrazu zdawało mu się, że szlachecka siedziba, wzniesiona z drewna, niewiele różni się od chłopskich chałup. Teraz jednak znalazł się w wielkiej, przepaścistej sieni. Jej ściany obito adamaszkiem i atłasem. Bryty adamaszkowe były gładkie, żółtego koloru, atłasowe zaś imaginowały kwiatowy wzór na tle błękitnym. Górą obicia biegł fryz haftowany na jedwabiu, dołem zamykały je cudowne kolumny ozdobione kosztownym haftem. Na suficie widniały kasetony, w nich zaś głowy wyobrażające pradawne bóstwa Greków i Rzymian – Kupidyna, Hermesa, Herkulesa i wiele innych. Na ścianach Bertrand widział arrasy i perskie dywany, na nich zaś wisiały, wsparte na żelaznych hakach, polskie szable, tarcze i kałkany, czekany, buławy, buzdygany i nadziaki, miecze, topory, kosztowne ormianki i ordynki w pochwach nabijanych perłami, rubinami i turkusami. Światło świec odbijało się od wypolerowanych husarskich pancerzy ozdobionych krzyżami rycerskimi i wizerunkami Matki Boskiej, od bechterów, kolczug, misiurek i szyszaków. A pomiędzy tym wszystkim wisiały obrazy przedstawiające dumnych, wąsatych, podgolonych wysoko panów polskich i oszałamiające dzikim pięknem wyniosłe niewiasty i matrony.
Dantez aż zatoczył się, gdy tylko spojrzał na portrety. Nie wiedzieć skąd wzięło się w nim przeświadczenie, że gdzieś już widział to wszystko; że wkroczył do świata, który już kiedyś oglądał. Spoglądał na obraz ukazujący dumnego, wspartego pod boki szlachcica polskiego i wówczas coś sobie przypomniał...
Dom ojca... Obrazy na ścianach. I ten stary, popękany portret... Obraz ukazujący pana Rogera de Nimiere, ponoć dalekiego krewnego ich rodziny, który dwieście lat przed narodzinami Danteza u boku świętej dziewicy Joanny D’Arc odbijał Orlean z rąk angielskich diabłów.
I Dantez zostawiłby w spokoju pana de Nimiere, gdyby nie fakt, iż wyglądał on prawie tak samo, jak ci wielcy polscy panowie z portretów; do diabła zresztą z portretami! – ten francuski rycerz wyglądał tak jak ci wszyscy szlachcice z Korony i Litwy De Nimiere wszak podgalał sobie łeb – jak dawne rycerstwo Francji, Anglii i Kastylii. Jak normańscy panowie. Jak... szlachta polska. A delie, giermaki i żupice panów braci przypominały płaszcze i suknie, które nosili wielcy panowie Francji, zanim nie nastały jeszcze koronki, pludry, kaftaniki i rhingrave z falbankami. Dantez zamarł, gdy zrozumiał, że stroje szlachty polskiej, które zwykle wywodził od Turków i Tatarów, przypominały ubiory, w których chadzali przed wiekami dawni rycerze, jego szlachetni przodkowie. Wszak jopula Rogera de Nimiere wyglądała jak stary, mało strojny żupan polski!
Dantez z trudem odrzucał od siebie to bzdurne porównanie, lecz miał wrażenie, że dziwnym trafem ten kraj, który przeklinał po wielekroć w ciągu dnia, był jakby tą dawną, utraconą Francją sprzed dwustu lat, czyli z czasów gdy ceniono w niej jeszcze honor i krew, męstwo i fantazję. Było tak, jak gdyby te wszystkie cnoty, zmarłe nad Sekwaną, gdy rycerstwo francuskie wykrwawiło się na polach Agincourt i Pawii, kiedy zdradzone zostało przez obłudną arystokrację, zlicytowane przez podłych miejskich łyków, pozostały w Rzeczypospolitej, którą ciągle władali tamci dawni, szlachetni rycerze; podczas gdy Europą rządził podstęp i zdrada pospołu ze sztyletem, trucizną, zbrodnią i galicką chorobą.