– Jegomość, co wam?! – zagadał hajduk, prowadzący Danteza na pokoje. – Słabiście?
– Nie... Nie... Prowadź.
Sługa otwarł przed nim drzwi.
Weszli do świetlicy. Była jasno oświetlona setkami świec i blaskiem ognia płonącego we wnętrzu gdańskiego kominka obłożonego marmurami. Blaski płomieni odbijały się na klejnotach broni, którą obwieszone były ściany, oświetlały opony, flandryjskie arrasy i tureckie dywany. Na obitych kurdybanem balach wisiały kosztowne kobierce – adziamskie, dywańskie, kilimowe, słupiaste, jedwabne i perskie. Było ich tyle, że Dantez omal nie chwycił się za głowę, gdyż te zwykłe drewniane ściany wyłożone były prawdziwą fortuną. W oczy Francuza nieprzywykłego do takich dostatków, bił złoty blask ozdobnych szabel, buzdyganów i koncerzy, ormianek i ordynek w pochwach nabijanych turkusami i szmaragdami, polskich czarnych szabel w skromniejszych, bo ozdobionych tylko srebrem pochwach. Szczerozłotych, nabijanych klejnotami czekanów i nadziaków, buńczuków zwieńczonych kitami z końskiego włosia, obrazów i świeczników.
A na posadzce wykładanej tureckimi dywanami stały stoły nakryte trzema obrusami, przy których zasiadała, piła, jadła i bawiła się szlachta. Panowie bracia byli już pod dobrą datą. Uczta trwała w najlepsze, węgrzyn, małmazja, lipiec i gorzałka płynęły wartkimi strumieniami do przepaścistych gardzieli i brzuchów.
Dantez z trudem przebijał się przez tłum herbowych braci i służby nalewającej patronom do kielichów, a często podkradającej jadło ze stołu, podpijającej z pańskiego kielicha, kłócącej się i wyzywającej od ostatnich. Otoczony strojną ciżbą, przybrany w skromny czarny wams i skórzany kolet zwykłego rajtara, czuł się niemal jak zwykły łyczek, jak szary zając wobec wspaniale przystrojonych pawi. Oszołomiony, oglądał niesamowite bogactwo polskich panów braci. Spoglądał na szlachciców ubranych w karmazynowe, żółte i zielonkawe delie obszyte futrami wilków, popielic, soboli, rysiów i tygrysów, okrywające przepyszne żupany z pętlicami, skrzące się od guzów, atłasu, jedwabiu i złotogłowiu, podbite futrem kontusze z zarzuconymi na plecy wylotami, przepyszne kołpaki ozdobione czaplimi piórami i trzęsieniami wartymi tak na oko czasem i po parę wsi. Te stroje, te kolory, futra i materie były tak dziko piękne, że miał wrażenie, jakby znalazł się gdzieś w dawnej Persji, Scytii albo w Sarmatii. Lecz wrażenie to znikało, gdy spoglądał na oblicza ich właścicieli. To nie były barbarzyńskie oblicza Saracenów czy zdziczałych pogan, lecz wesołe, szczere szlacheckie gęby poznaczone bliznami – pamiątkami wyniesionymi z przeszłych zwad i bijatyk, ozdobione krzaczastymi brwiami i wąsami. Gdyby Bertrand wszedł do gospody w dalekiej Francyi albo w Niderlandach, z pewnością otaczałyby go smętne i blade oblicza pludraków, pociągających drobnymi łyczkami wino z kielichów. Bogatych mieszczuchów i tchórzliwych kawalerów w upudrowanych perukach. Ludzi chłodnych i wyrafinowanych, cedzących słowa półgębkiem i pilnujących, aby broń Boże nie uronić ani kropli z kielicha, ani nie paść w pijackim śnie pod stół. Na szczęście był w Rzeczypospolitej, więc otaczały go czerwone i rubaszne oblicza szlachty polskiej, a w uszy uderzały pijackie śpiewy i okrzyki. Widział oblicza naznaczone szablą, guzami i śladami od prochu; rumiane lub blade, ozdobione nosami czerwonymi od pijaństwa, z hultajskim błyskiem w oku. Płowe i ciemne podgolone czupryny, sumiaste wąsy – czasem nierówne, bo podcięte przez sąsiada lub konkurenta do panny. Oblicza poczciwe i otwarte, pijackie, wesołe, ale nade wszystko – szczere aż do bólu zęba wybitego czekanem czy skruszonego rękojeścią szabli.
– Wasze miłoście, gościa sprowadziłem! – zakrzyknął prowadzący Danteza hajduk do szlachciców zasiadających przy krańcu stołu. – Pan Miemiec na dworze moknął, bo pewnikiem nie wiedział, co to gościnność polska!
– Gość w dom, Bóg w dom! – krzyknął młody szlachcic odziany w karmazynowy żupan zapinany na bodaj sto diamentowych guzów i luźną kiereję z szamerowanym zapięciem. Jego czoło zdobiła ciemna blizna przecinająca lewą brew. – Witajże nam, panie bracie, w naszych skromnych progach. Siadaj i napij się z nami.
Zaskoczony Bertrand zerwał z głowy kapelusz, skłonił się nisko, zdumiony.
– Wasze miłoście wybaczą. Jam jest Enguerrand de Courtrecy – skłamał gładko Dantez – kawaler jego królewskiej mości Ludwika Słońce...
– Waszmości zdrowie! – zakrzyknęli najbliżsi szlachcice.
– Dolejcie mu, dolejcie!
Szybko wetknięto Bertrandowi w dłoń solidny puchar napełniony szlachetnym węgrzynem. Dantez dostrzegł ze zgrozą, że kielich pozbawiony był nóżki – nijak było odstawić go na stół!
– Mości panowie bracia! – zakrzyknął młody szlachcic. – Zdrowie naszego kompaniona zacnego z dalekiej Francyjej!
– Zdrowie!
– Pij do dna!
– Pij do dna! – podniosły się okrzyki. Szlachcice poczęli podnosić się ze swoich miejsc, krzycząc i wiwatując, pijąc zdrowie do Danteza.
Francuz zmierzył wzrokiem zawartość pucharu. Tak na oko było w nim ćwierć garnca rubinowego trunku.
– No, panie bracie, pokaż, żeś Francuz! Do dna! Do dna!
Dantez przyłożył puchar do ust. A potem z desperacją począł lać węgrzyna w gardło. Starzy opoje zachęcali go okrzykami. Gdy ledwie żywy osuszył naczynie do dna, ozwała się wrzawa, krzyki i wrzaski.
– Wypił, wypił, nic nie zostawił!
– Oby mu Pan Jezus w dzieciach błogosławił!
– Panie bracie, pójdźże w me ramiona! – zakrzyknął młody szlachcic, widno gospodarz tego bankietu, obłapiając Danteza wpół. – Jam jest Michał Stanisławski, chorąży halicki!
– Pójdźże i w moje ramiona! Jam jest Samuel Swirski, towarzysz chorągwi Jego Mości Lubomirskiego.
Dantez zamarł. Świrski szedł mu naprzeciw z otwartymi ramionami. Ściskali się przez chwilę. Morderca i jego ofiara. Bertrand poczuł, jak przeszywa go chłód. Nie wiedział, co powiedzieć. Żadne słowo nie przeszło mu przez ściśnięte gardło.
– Waszmości zdrowie – przepił do niego Świrski. – A siadaj tu z nami, panie żołnierzyku! Pozwól, że ci resztę kompanii przedstawię!
– Z miłą... chęcią – wyjąkał pobladły Dantez.
– Oto jego mość pan Jan Odrzywolski, pierwszy pułkownik Rzeczypospolitej. Na świecie cię jeszcze nie było, kawalerze, kiedy pod Dymitrem Samozwańcem z moskiewskimi skurwysynami wojował!
Za stołem zasiadał starzec o czerstwym, lecz marsowym obliczu, ozdobionym białą brodą. Przepił do Bertranda, gdy Francuz skłonił mu się nisko.
– A oto pan Przedwojeński, podstoli ciechanowski. – Świrski wskazał na wąsatego szlachcica z wesołą, szczerą mazowiecką gębą, ubranego w żupan ze złotogłowiu, przepasany jedwabnym pasem, za którym tkwił turecki kindżał. Tak wielkiego rubinu, jak ten który tkwił w jego głowicy, Bertrand nie widział nigdy w życiu.
– A oto i pan Leszczyński, podkomorzy poznański. Zacny kompan do picia. Ale jeśli dziewkę masz na podorędziu, tedy w komorze ją zamknij, bo łasy na cnotę niewieścią jakoby kot na szperkę!
– A zawrzyj ty gębę, stary opoju! – zakrzyknął wezwany, smagły szlachcic o gębie poznaczonej bliznami. – Ty sam podwice żadnej nie przepuścisz, stary capie! Sam jedną pół mili goniłeś i aż się w stodole zawarła.
– Sama zazdrość przez waszmości przemawia. Bo kto stodołę na koniec zdobył? Jam to sprawił. A waszeć z guzem na czole jak niepyszny odjechał!
– Zdrowie twoje w gardło moje!
– Zdrowie wasze w gardła nasze.
Dantez z trudem spełnił kolejny toast. Świrski wskazał mu miejsce koło siebie, służba od razu postawiła przed nim srebrny puchar, dolała wina.
– A wasza mość to pod jakim regimentem służysz? – zapytał Leszczyński.
– Pod Jego Książęcą Mością Bogusławem Radziwiłłem.
– Tedy w regimencie książęcym, tym, na którym nastał teraz nowy oberstlejtnant?
– Niedawnom służbę zaczął, myślę jednak, że pod tak sławnym wojennikiem, jak jego mość pan hetman, zażyję sławy.