– Ba, nie tylko na wojenną, ale nawet na wieczystą możesz wasza mość zarobić, kiedy weźmiesz od Kozaków szablą w łeb albo kulą w rzyć. – Swirski podkręcił wąsa.
– Cóż zrobić – mruknął Leszczyński. – Nam służyć, nie mędrkować!
– Nie musimy ginąć dla łaski jego mości Kalinowskiego – odparł Świrski.
Rzekłbyś: iskra przeskoczyła między rotmistrzami, porucznikami i pułkownikami. Dantez skulił się na ławie, udał, że pochłaniają go wyłącznie karpie i jesiotry na półmisku – niestety, mięsa mocno przyprawionego pieprzem i szafranem, wedle polskiego obyczaju, nie dało się zjeść. Czujnie nadstawił ucha. Zaprawdę hetman miał rację. Źle działo się w obozie ostatnimi czasy.
– Wiem, o czym gadasz, Samuelu – rzekł spokojnym, dostojnym głosem Odrzywolski. – Zaklinam cię, porzuć te myśli, póki nie będzie za późno.
– Skoro wiesz, o czym dumam, tedy, panie bracie, rzeknij to nam wprost, panie pierwszy pułkowniku Rzeczypospolitej.
– Dobrze wiesz, o czym mówię! O konfederacji! Nie trzeba nam buntów w wojsku, które jest ostatnią podporą Rzeczypospolitej, kiedy Chmielnicki łeb podnosi!
– Rzeczypospolitej wielce trudno jest bronić z pustym żołądkiem – mruknął Świrski, rozrywając na pół tłustą pulardę. – Rzeknij to panom towarzyszom spod chorągwi. Spytaj ich, dlaczego siemieniem lnianym i wodą kryniczną żyją już od Wielkiej Nocy.
Odrzywolski uderzył buławą w stół, aż zadźwięczały szklenice, puchary i dzbany.
– Poskrom język, panie bracie, pókim dobry – wycharczał. – Ja ci rycerstwa koronnego buntować nie dam! Chcesz konfederacji, niby dla dobra wojska. A mnie się widzi, że idzie ci o coś całkiem innego.
O swawolę, gwałty żołnierskie. O kontrybucje ściągane z chłopów i mieszczan. O rozbój. I o to, aby wybrano cię marszałkiem związku.
– Nie – odparł spokojnie Świrski. – W rzyci mam zasługi i dostojeństwa. W dupie mam dwór, królewięta i politykę. Ja jeno robię rachunek zasług i strat panów braci, co służą wojskowo. Od lat własnymi piersiami zasłaniamy Rzeczpospolitą przed kozacką nawałą. Pod Konstantynowem, pod Zbarażem i Beresteczkiem!
I gdzie za to zapłata? Gdzie zasługi? Gdzie lafa i kapitulacja dla piechoty i dragonii? Sejm zerwany, król o wojsku nie myśli, a hetman dla prywaty na Mołdawię chce iść. Tak nas zgoła Rzeczpospolita traktuje, jako kiedyś Kozaków. Rzekłbyś – jakoby paznokcie, co trzeba czasem przyciąć, aby zaś diabelskimi pazurami się nie stały.
– To nie Rzeczypospolitej zasługa, jeno króla i hetmana. A zwłaszcza Marii Ludwiki, herod baby, co najjaśniejszemu panu zgubne rady daje. Źle, kiedy niewiasta rządzi! Zguba to dla Korony i Litwy – perorował pan Leszczyński.
Nie zdrowaś Ludwiko, francuska Maryjo
W Polsce łaski niepełna, piekielna harpijo
Diabeł z tobą, nieszczęsnaś między Polakami
Owoc żywota twojego bodaj nie był z nami!
– śpiewała pijana czeladź i hajducy, zarabiając na rzęsiste brawa i toasty.
Dantez zamarł ze zgrozy. Ta dzika szlachta ubliżała królowej Marii Ludwice, żonie Jana Kazimierza. Jak nie mógł upaść kraj, w którym bluźniono przeciwko pomazańcowi Bożemu?!
– Drugi zaś winny to Kalinowski! – warknął Świrski. – Chce Chmielnicki syna za Donnę Rozandę wydać, tedy niechaj wydaje. Lupula to sprawa i Kozaków, a nie Korony. My, rycerstwo koronne, jesteśmy od tego, coby Rzeczypospolitej bronić, a nie jak głupcy zginąć w imię cnoty hospodarskiej córki!
– Zwłaszcza – uzupełnił Mazur Przedwojeński – że Rozanda żadną miarą dziewicą nie jest. Z wezyrem, z pohańcem gziła się jakoby klacz na wiosnę.
– Pewnie tak z nią jest – dokończył Leszczyński – jako z pewną wdową od nas z Wielkopolski, co spytała razu pewnego żołnierza, co Tatarzy i Turcy czynią z gładkimi dziewczętami w jasyr pojmanymi. A kiedy odparł, że co gładsze obracają do wszeteczności, rzekła: „Panie Boże, jeśliś mi naznaczył męczeńską koronę, tedy daj ją między Tatarami”.
Śmiechy i krzyki omal nie rozwaliły dworu. Bertrand pociągnął z kielicha.
– Nie możemy się zgodzić, aby hetman wojsko zgubił – rzekł podpity Świrski. – Nie ma porządku, nie ma ordynku w Koronie, tedy powinniśmy wziąć sprawy we własne ręce!
– Milcz waść!
– Już milczę, panie Odrzywolski. Chcę jeno, abyś na oczy przejrzał. Skoro Rzeczpospolitą nie rządzi sejm; skoro nie dba o nią król, tedy może czas, abyśmy my, rycerstwo koronne, osłonili ją szablami, nim stanie się postawem sukna w rękach wielkich panów, niewolnicą w szponach sąsiadów naszych, z których – wam tego chyba powtarzać nie muszę – takie są kpy i z kurwy synowie, jakich ze świecą po piekle szukać!
– Ciekliński – mruknął Odrzywolski, rzucając psom ogryzioną kość. – Ot, co ci po głowie chodzi. Chcesz Rzeczpospolitą naprawiać wbrew sejmowi i królowi. Chcesz podatki sam wybierać, wojewodów i starostów odwoływać jak konfederaci rohaczewscy?! Chcesz być drugim Cromwellem w Koronie?
– Tylko wojsko koronne i litewskie może wymusić na sejmie takie zmiany, aby Rzeczpospolita stała się znowu prawdziwym antemurale przed Moskwą i Turkami, a nie gnijącym zaściankiem. Panowie bracia, jest nas dwadzieścia tysięcy. Z tego dwa husarii. Dwa razy tyle pancernej jazdy. A jeszcze wołoskie i tatarskie znaki. I dragonia, gdzie co drugi żołnierz to szaraczek z Mazowsza czy Podlasia.
– Wara od Mazurów! – zakrzyknął podpity Przedwojeński. – Nie każdy, kto z Mazowsza, w dragonii służy! I nie każdy Mazur ślepy się rodzi, to rzecz pewna!
– Jeno jak na oczy przejrzy, to wszystkich oszuka! – zarechotał Leszczyński.
– Jest-li siła, zdolna nas zatrzymać? Jest-li magnat koronny albo litewski, który ma więcej szabel na zawołanie? My jesteśmy ostatnim rycerstwem Rzeczypospolitej! I my winniśmy ją ratować, póki nie jest za późno.
– Waść na Warszawę chcesz iść z chorągwiami – mruknął Odrzywolski. – A tymczasem Bohun i Chmielnicki kindżał w plecy ojczyźnie wbiją?
– Możemy iść na stolicę nawet z Kozakami – wycedził Świrski. – Wolę z nimi trzymać niźli z królewiętami ukrainnymi! Lepsi mi Zaporożcy niż zdrajcy i psi synowie, jak Zasławski, młody Koniecpolski, Ostroróg czy Ossoliński, co pod Piławcami wojsko porzucili na zgubę i precz uszli! Jak tyran Jarema, co Kozaków tak wieszał i ścinał, że aż do ostatniej desperacji przywiódł!
Ktoś postawił na stole kielich z taką siłą, że szkła poprzewracały się, popękały z brzękiem. A potem stanął tuż obok Danteza; był to człowiek, na którego widok pułkownicy i rotmistrzowie pospuszczali wzrok, drgnęli albo odsunęli się od stołu.
– Pan Baranowski – szepnął Leszczyński.
– Pan stolnik bracławski...
Dantez zerknął w bok; spojrzał na przybysza. I pierwszy raz od czasu, gdy pokazał śmierci figę pod szubienicą, poczuł strach.
Tuż obok stał szlachcic średniego wzrostu, o potężnych barach znamionujących niezwykłą siłę. Ubrany był w niegdyś świetny żupan z adamaszku; dzisiaj jego szata przypominała kozackie łachmany, a nie suknię szlachcica polskiego. Żupan był powycierany, świecący dziurami, pokryty zaschłymi plamami krwi, postrzępiony, podobnie jak pas i wyliniały kołpak z rysiego fu* tra. Po ubiorze pana stolnika można było wziąć za sługę albo biednego szaraczka gospodarującego na spłachetku ziemi gdzieś na krańcu świata, czyli na Podlasiu albo na Mazowszu. To wrażenie jednak mijało, kiedy spoglądało się w jego oblicze zniekształcone bliznami po cięciach szablami, szramami na czaszce po kulach, na resztki odrąbanego ucha, na posiwiałe włosy wymykające się spod kołpaka.
I na oczy.
Puste, blade, straszne. Patrzące przenikliwie; z pogardą dla śmierci, bólu i cierpienia. Jeśli Odrzywolski, Świrski i reszta towarzystwa byli nieokrzesanymi starymi żołnierzami, którzy dzień w dzień zaglądali śmierci w oczy, broniąc Lechistanu, to ten człowiek zdawał się przy nich wilkiem. A jeśli oni byli wilkami, to Baranowski wyglądał przy nich jak wcielony diabeł.
– Czy ja źle słyszałem, proszę waszmości – rzekł niskim, chrapliwym głosem – czy pan Świrski gadał coś o układach z Kozakami?