Zapadła cisza. Pułkownicy spojrzeli po sobie.
– Nie gadałem o żadnych nowych układach – rzekł Samuel. – Podpisaliśmy z nimi ugodę białocerkiewską.
I tyle wystarczy.
– Sejm jej nie zatwierdził. Całkiem słusznie! Dalibóg, waszmościowie, patrzcie, co na Zadnieprzu się dzieje. Hultajstwo znowu po miastach się kupi. Rezuny pana Wojniłłowicza do Sybryi i Drohiczyniec nie puścili, pana Siemaszki chorągiew znieśli, w Romnach się zawarli. Pod Lipowym i Rabuchami biją się. Jeszcze tydzień, dwa i Chmielnicki przyjdzie tu po nasze głowy. Znowu będzie jak sobaka krew szlachecką chłeptał. Taka krew to wyborny likwor dla Kozaków – zarechotał. – A nasze szczyny po tym, co tu pijemy, to dla rezunów czysta okowita.
– Wiemy – mruknął cicho Leszczyński. – Jeno niedokładnie tak jak mówisz, panie stolniku, sprawy stoją. Srogie pan Wojniłłowicz i Machowski stacje wybierają. Kozaków i mieszczan męczą, ścinają.
Baranowski spojrzał na Leszczyńskiego okrutnym wzrokiem.
– To są pułki z panów braci z Zadnieprza. Tam każdy towarzysz, namiestnik czy pocztowy kogoś na wojnie stracił. Każdy, podobnież jak ja, ma porachunki z czernią i rezunami. Waszmość z Wielkiej Polski jesteś, tedy nie masz experiencyi, o co Wojniłłowiczowi idzie. Tyś, panie bracie, czerń i Kozaków jeno na jasełkach oglądał w Poznaniu. A do mnie, do dworu z siekierami przyszli, z kiścieniami. Zaprawdę powiadam ci – inaczej wtedy wyglądali niźli maszkary w szopce krakowskiej!
– A jednak przesadzają panowie ukrainni w okrucieństwie – w sukurs Leszczyńskiemu przyszedł Mazur. – Toż mamy żyć razem dalej w Rzeczypospolitej, a nie do gardeł sobie skakać. Dość już tych rzezi. Pax, mości panowie.
Podchmielony Przedwojeński z trudem wytrzymał krzywe spojrzenie Baranowskiego.
– Lepiej żeby na Zadnieprzu chrusta i pokrzywy rosły, niźli hultaje i zdrajcy kozaccy na szkodę Rzeczypospolitej i Jego Królewskiej Mości mnożyć się mogli. Cóż mam wam rzec, waszmościowie? Dostał się nasz naród szlachecki między kamienie młyńskie, to jest czerń kozacką, Tatarów, Moskwę i Szwecję. Albo zmielony będzie, albo sam się kamieniem stanie, aby tamte na proch zetrzeć. Lepiej nie żyć, niż szlachcicem nie być. Lepiej szlachcicem nie być, niż pozwolić, aby nam swawoleństwo w Rzeczypospolitej panować miało.
– Bunt trzeba stłumić, ale z umiarem, aby następne nie wybuchły – rzekł Leszczyński.
Baranowski zaśmiał się cicho. Na przekór obyczajom siadł na stole, sięgnął lewą ręką po kielich, nalał sobie wina i pociągnął solidny łyk, nie robiąc sobie nic z Wielkopolanina. Leszczyński zacisnął pięści, jego oblicze pociemniało z gniewu.
– Gdyby nie tyrańska niewola i krzywda, jaką wy, panowie ukrainni, Kozakom czyniliście, nie byłoby tego buntu! A razem z nim i Korsunia, Piławiec, Zborowa.
Baranowski zarechotał znowu, a jego śmiech był lodowaty.
– Co prawda to prawda – mruknął Przedwojeński. – Okrutnie poczynali sobie królewięta ukrainne z Kozakami. Cerkwie zamykali, posługi wymuszali, Kozaków jako w chłopy obrócone pospólstwo traktowali. Kiedy chciał Kozak gorzałkę pędzić, tedy mu kotły poniszczyli. Kiedy miał futor, to mu zabierali. Kiedy chciał sprawiedliwości dochodzić, tedy nie miał gdzie, bo każdy starosta w kieszeni u magnata siedział!
– A ja to waszmościom wspomnę – rzekł Leszczyński – że Chmielnicki, póki buntu nie podniósł, wiernym był obywatelem Rzeczypospolitej, co pod Cecorą stawał i w niewolę się dostał. O czym tu obecny pan Odrzywolski zaświadczyć może.
Stary pułkownik pokiwał głową. Leszczyński nie dodał na szczęście, że koleje losu Odrzywolskiego i Chmielnickiego okazały się zgoła inne. Ten pierwszy uszedł bowiem z taboru hetmana Żółkiewskiego ku granicom Rzeczypospolitej, podczas gdy przyszły kozacki wódz stracił tam ojca, a potem spędził lata, jęcząc w pohańskiej niewoli na Krymie.
– A ja wam powiem – zahuczał pan Przedwojeński – że gdyby nie we włościach Wiśniowieckich i Potockich Kozacy mieszkali, jeno na Mazowszu, albo w Małej Polsce, tedy nigdy nie byłoby buntu kozackiego, bo by im nikt z panów braci krzywd nie czynił. Kto temu wszystkiemu winny? Królewięta ukrainne, których na zachodzie Korony nie masz.
– Śmiać mi się chce – rzekł z pogardą Baranowski – kiedy słucham tak was, Mazurów, panów braci z Wielkiej i Małej Polski, z Podlasia, z lubelskiego województwa. Co wy wiecie? Azaliż broniliście się kiedyś przed Tatarem? Azaliż doświadczyliście na własnej skórze buntu kozackiego? Spalił wam kiedyś rezun folwark albo dwór? I to taki wart dwadzieścia waszych parszywych, mazowieckich zaścianków? Kiedy cię, panie Przedwojeński, słucham, tedy wiesz co słyszę?
– Nie wiem.
– Płacz moich dziatek, kiedy im czerń kosami głowy obcinała – powiedział Baranowski takim głosem, że rozmowy przy stole zamarły. – Krzyki żony, gdy jej dziesięciu Kozaków po kolei gwałt zadawało. Od Bracławia po Czernihów, od Kijowa po Korsuń biła nas czerń ukrainna i Kozacy strasznie. Mordowali czym popadnie. Zabijali siekierami, ośnikami, kiścieniami, sierpami gardła podrzynali, świdrami oczy wyjmowali, bili hołoblami, sztachetami z płotów. Kosami rozcinali usta od ucha do ucha, mówiąc: „Chciałeś mieć, Lachu, Koronę od morza do morza, to masz teraz Rzeczpospolitą od ucha do ucha”. Ja widziałem, jak gwałcili panny. Jak obcinali ręce i nogi. Jak ozdabiali szlachetnie urodzonymi dziećmi drzewa i krzyże. Jak za łyk gorzałki w plen ordzie dziatki nasze oddawali. Jak niewiastom przy nadziei rozpruwali brzuchy, a płody piekli na spisach; jak zaszywali im kota dzikiego w żywocie w miejsce dziecka. Jak mego druha, pana Teodora Jelca, chorążego kijowskiego żywcem we dworze spalili. Jak pana Aleksandra Niemirycza na śmierć hołoblami zatłukli. Jak Polehenko w Kijowie topił księży i zakonników w Dnieprze. Jak kniaziowi Czetwertyńskiemu własny młynarz piłą głowę urżnął, a wcześniej na jego oczach żonę i córki pohańbiono. Jak dobywała czerń trupy z grobów, kładła ciała niewiast na mężów i mówiła: „Mnóżcie się, Lachy, i zaludniajcie ziemię polską”, jak paliła dwory i wioski...
Baranowski nie siedział już. Krążył wokół stołu, zaglądając w oczy szlachcicom.
– Jeśli tedy za to wszystko wy, szlachta Polski i Rusi, nie pomścicie waszych braci herbowych z Ukrainy, jeśli będziecie tu o pokoju mówić, karki giąć przez chamstwem zbuntowanym, tedy wiedzcie, że nie mam was za szlachetnie urodzonych. Tedy gnój wam na pole wozić. Tedy wam naszyć sobie na szarawary klapki z tyłu, jako sodomici we Francyjej czynią. Tedy wam baby swadźbić, za psiarczyka u Moskala służyć. Tedy wy nie koronni synowie, ale psy i z kurwy synowie... I to wam powiem, że pies was jebał!
Odrzywolski chwycił rotmistrza za rękę, przycisnął do stołu, poderwał się na nogi.
– Dość!
Baranowski zamilkł. Był ostatni czas ku temu. Już panowie bracia zerwali się od stołu, w rękach szlachty zabłysły szable, czekany i obuszki.
– Ja zemsty dokonałem – zakończył pan Baranowski. – Ale to ciągle mało. Ot, dwie niedziele temu, zanim mnie jego mość pan hetman do Glinian wezwał, dopadłem w stepach nad Bohem pięciu Kozaków. Mołojcy z nich byli wielcy, rycerze prawosławni, co zarąbali starego bernardyna, który ukrywał się w opuszczonym dworze. Wierzajcie, kiedy mnie obaczyły one woje zaporoskie, na kolana padli i jęli prosić o litość. Zacnie do snu mi krzyczeli, wielce pociesznie na palikach skakali. A kiedy z nich skórę darłem i oczy świdrami wierciłem, tedy takie krotochwile prawili, żem się łzami ze śmiechu zalewał. Imaginujcie sobie, że jeden z nich przepowiedział, iż koronę królewską trzy czarne orły podziobią, podniesie ją jednak i włoży na głowę rycerz polski, który mieć będzie tarczę na tarczy i tenże rycerz Ukrainę uspokoi. Dalejże, może to któryś z waszmościów. Cóż waszmość na to, panie Przedwojeński? A ty, panie Leszczyński? Nie nosisz czasem dwóch tarcz przed sobą?
– Tarcza na tarczy... Toż to może być herb Janina. A ja jestem Jastrzębiec.
– No widzisz, panie bracie. Słusznie Kozaka na pal wbiłem, bo łgał.