Выбрать главу

– I co, lżej po tym waszmości?

– Nie, panie bracie. A wiesz czemu? Bo mi prowodyr tych rezunów uszedł. Odłączył się od nich, uniknął kary, a kiedyśmy go przez stepy gonili, do rzeki z koniem skoczył. Młody był i gładki. Do końca życia ja go zapamiętam. A jak już na paliku nożętami fikać zacznie, tedy ja mu na jego bandurze taką dumkę zagram na dwa serca, że z palem w dupie do piekła poleci.

– Panie Baranowski – rzekł pułownik Odrzywolski. – Ostaw nas samych.

– Przez białą brodę waszmości, nie sprzeciwiam się. Mości Świrski! Ja przypominam waszmości, że dzisiaj...

– Nie zapomniałem o tym, waszmość panie bracie.

Baranowski roześmiał się, odwrócił i wyszedł z izby.

Dopiero teraz Dantez odważył się rozejrzeć. Słyszał wszystko, o czym mówili panowie bracia i teraz rozważał sobie ich słowa, zlany zimnym potem. Doprawdy, nie rozumiał o co w tym wszystkim chodziło poza zwykłą, pospolitą zemstą na Kozakach. Do diabła, co obchodziła go Ukraina i przyszłość Rzeczypospolitej? Musiał tylko zabić Świrskiego.

Gdzie podział się Świrski?! Jego miejsce na ławie było puste. Dantez poderwał się i rozejrzał. Nie mógł spuścić tamtego z oczu. Skłonił się Odrzywolskiemu oraz pozostałej starszyźnie i szybko począł przebijać się przez tłum szlachty i pachołków. Nigdzie nie widział towarzysza z chorągwi husarskiej Lubomirskiego. Przepchnął się do sieni, wyjrzał zza głów pijanych pachołków i...

– Waszmość mnie szukasz?

Świrski spoglądał na Francuza wesoło. Podkręcił wąsa i wskazał drzwi wiodące do komory.

– Idę właśnie popróbować przedniego lipca, który pan Odrzywolski w piwniczce zataił. Pozwól waść ze mną, a pokosztujesz specyjałów, jakich i na dworze Ludwika próżno by szukać.

Dantez ruszył za szlachcicem. Nie mógł zabić Świrskiego na oczach wszystkich gości. Być może jednak sposobność taka nadarzyłaby się w piwniczce?

Świrski wszedł do komory, odgarnął dywan leżący na podłodze, odsłaniając klapę prowadzącą do loszku. Rozejrzał się, czy nikt ich nie widzi, po czym podniósł zapadnię i, wziąwszy świecę, począł zstępować w czarną czeluść. Francuz poszedł za nim. Zeszli tak do niewielkiej piwnicy o kamiennych ścianach, pod którymi piętrzyły się pękate stągwie, beczki i baryłki. Świrski osadził świecę na wierzchu starej beczki, a potem odszukał odpowiedni antałek i pochylił się nad szpuntem.

– Szykuj, waszmość, szklenicę! – zawołał wesoło. – Zaraz waścine zdrowie wypijemy.

Szybko i cicho Francuz dobył lewaka zza pasa. Taka okazja mogła już się więcej nie powtórzyć! Zamierzył się do ciosu i...

Nie mógł zadać pchnięcia.

„Zabij go, głupcze!” – krzyknęła w jego głowie Eugenia.

„Taaaak, pchnij go w plecy – zaszeptał mu do ucha głos ojca. – Pokaż ile jesteś wart. Ubij szlachcica, który udzielił ci gościny...”.

Dantez zadrżał. Chciał śmierci tego buntownika. Świrski był tego godzien tak jak każdy najemny zbój, który buntował się przeciw zwierzchności...

A jednak Dantez wahał się. Ręka z morderczym sztyletem dygotała mu coraz mocniej.

Nie mógł się przemóc, jeszcze chwila, dwie, jeszcze jedno okamgnienie...

Świrski odwrócił się!

Francuz obrócił lewak w palcach, chwytając go za ostrze. Podał broń rękojeścią w stronę szlachcica.

– Spróbuj waszmość lewakiem. Może uda się lepiej, jak gołą ręką.

– Co racja, to racja.

Szpunt, podważony ostrzem sztyletu, odskoczył. Świrski nalał miodu do szklenie, wzniósł naczynie w górę.

– Zdrowie waszmości. Abyś cało do domu powrócił!

Wypili. Szlachcic otarł wąsy wierzchem dłoni.

– Nie słuchaj, waszmość, jego mości Baranowskiego – mruknął. – Prawda, że bunt jest krwawy, jednak możemy go zakończyć albo brnąć dalej w morze krwi i bez końca mścić się na Kozakach.

Francuz milczał.

– Ty pewnie tego nie rozumiesz, ale... Jedna tylko droga przed naszym narodem. Albo będziemy wielcy i po chrześcijańsku wybaczymy, albo...

Dantez wytężył słuch.

– Jeden powróz nas czeka na pohańskiej i moskiewskiej szubienicy.

Zapadła cisza.

– Nie rozumiesz tego, pludraku – pokiwał głową Świrski. – Ot, myślisz, że to jakieś nasze domowe sprawy, porachunki i zawiści. Prawda. Kogo w Paryżu, w Wiedniu czy Sewilli obchodzi los Rzeczypospolitej? Kto wie, gdzie leży Ukraina? Kto wie, co to są Kozacy i szlachta polska? Nikt. Jeśli jednak nadejdzie czas, że wy, nic nie wiedząc, spróbujecie nas osądzać i decydować o naszej przyszłości, tedy powiadam ci: górze nam! A teraz pozwól, że cię opuszczę. Muszę pogawędzić z imć Baranowskim. W cztery oczy. Już czeka na mnie przed dworem. I pewnie się niecierpliwi.

Odwrócił się i wyszedł z piwniczki. Dantez został sam. Podniósł swój lewak i długo nie był w stanie dojść do siebie.

– Nie mogłem... – wyszeptał pobladłymi wargami. – Nie w tym dworze. Nie tego szlachcica...

* * *

Kiedy wyszedł ze dworu, było już po wszystkim. Z trudem przepchnął się przez krąg czeladzi i pijanej szlachty. Świrski leżał na ziemi z rozwalonym łbem, w kałuży czerwonej posoki. Baranowski klęczał nad nim, wycierając o połę żupana czarną szablę.

A potem wyszczerzył żółte zęby, podniósł się i powiódł strasznym, martwym wzrokiem po obliczach panów braci.

– A jeśli kto krzyw na mnie, żem racji swych dochodził, tedy proszę zaraz na szabelki, tutaj przed gankiem!

Ruszył w stronę dworu. Zatrzymał się o krok od Danteza.

– Panie Francuz, pozwól waść ze mną – rzekł. – Coś mi się zdaje, że my z jednego gniazda ptaki.

Zrozumieli się bez słów. Nie... To Baranowski rozumiał Francuza. Bertrand jego ani w ząb.

I pierwszy raz od chwili niedoszłej egzekucji był prawdziwie przerażony.

* * *

– Z Przyjemskim waszmości nie pomogę – rzekł Jan Baranowski. – Persona to znaczna i generał artylerii koronnej. Jednak póki pod Glinianami obóz stoi, mogę wskazać ci karczmę, gdzie się zabawić przyjeżdża.

– Dziękuję waszmości.

– Jak myślisz skłonić imć Przyjemskiego do planów hetmana? – spytał Baranowski.

– Złoto, mój panie. Jego blask zachwyca nie tylko plebejuszy. A ty, mości panie bracie, możesz być pewien sowitej nagrody i łaski hetmańskiej za okazaną mi pomoc.

– A wiesz – wyszeptał szlachcic – gdzie mam nagrodę Kalinowskiego?

– Nie rozumiem – mruknął pobladły Bertrand. – Dlaczego zatem świadczysz mi pomoc?

– Moje dziatki – wycharczał Dantezowi do ucha Baranowski. – Moje dzieci mówią do mnie... Póki one będą za tobą szeptać, póty możesz być pewien mej szabli.

– A jeśli przestaną?

– Może – Baranowski wyszczerzył żółte, poszczerbione zęby – może cię zabiję.

* * *

– Jaśnie wielmożny pan zakaział wpuściać...

Dantez bezceremonialnie odepchnął karczmarza i otworzył drzwi do alkierza. Żyd usiłował protestować; zamilkł, kiedy towarzyszący Francuzowi wachmistrz rajtarów chwycił go za brodę, podrywając głowę do góry. Bertrand wkroczył do izby obitej tureckimi oponami. Przy stole, zastawionym dzbanami z winem i cynowymi pucharami, siedział szlachcic w granatowym, ociętym w stanie wamsie wyszywanym złotą nicią, zdobionym złotymi skuwkami i misternym pendentem. Był w sile wieku, o posiwiałych skroniach, nawoskowanych, podkręconych w górę wąsach i przystrzyżonej na szwedzką modłę bródce. Na kolanach pana brata spoczywały dwie ladacznice w atłasowych, purpurowych sukniach obnażających szyje i ramiona aż do krańców dużych, rumianych piersi. Jedna z meretryc była ruda, z włosami zaplecionymi w długi warkocz przeplatany wstążkami, druga czarnowłosa, z lekko skośnawymi oczyma.

Szlachcic zaś – był to sam Zygmunt Przyjemski herbu Rawicz, generał artylerii koronnej.

– Koniec balu, moje damy! – rzekł i wolnym, ale stanowczym ruchem zepchnął swawolne panie z kolan. – Ostawcie nas samych i zaczekajcie w izbie. Jeszcze z wami nie skończyłem!

Chichocząc, ale i dąsając się, ladacznice pobiegły do drzwi. Dantez zdjął kapelusz i skłonił się.