„Pobawię się z nim chwilę – pomyślał szybko. – A kiedy się zmęczy wystarczy jedno, celne pchnięcie...”
Przyjemski skłonił się lekko. Czekał na środku podwórza. Nogi uginały się pod nim nieznacznie, jak gdyby opuszczały go siły. Dantezowi zdało się, że jego dłoń trzymająca rapier chwiała się niepewnie. Uśmiechnął się tryumfalnie, a potem zaatakował.
Starli się na środku podwórca, w pobliżu kupy nawozu i sączącej się zeń, rozlanej szeroko kałuży gnojówki. Rapiery zabrzęczały, gdy Francuz zrobił pierwsze pchnięcie z wykrokiem, Przyjemski zbił je, sam pchnął lekko, z namysłem. Dantez odskoczył, zaszedł go z boku, zakręcił ostrzem, aż świsnęło i wyprowadził podstępne, flamandzkie pchnięcie...
Jezus... Mario...
Jednym szybkim ruchem Przyjemski zbił ostrze rapiera na bok, jak dziecinną zabawkę; nie wiedzieć w jaki sposób uniknął ciosu i pchnął, szybko jak błyskawica. Płaskie ostrze jego wojskowego rapiera dźgnęło Danteza wprost w serce! Bertrand szarpnął się rozpaczliwie w bok. Za późno. Stalowe ostrze ukłuło go w pierś, poczuł ból i...
Przyjemski powstrzymał rękę w ostatniej chwili.
Dantez zamarł. Jego rajtarzy krzyknęli. Ostrze broni generała artylerii koronnej kłuło rywala wprost w miejsce, gdzie biło serce. Nie trzeba było wielkiego doświadczenia, aby wiedzieć, że gdyby Przyjemski tylko zechciał, przeszyłby Francuza jak prosię. Dantez wiedział, że tylko żelaznym nerwom przeciwnika zawdzięcza, iż z pleców nie sterczy mu piędź zakrwawionego żelaza i nie zdycha teraz przebity morderczą klingą.
– Kończ waść – wychrypiał i opuścił broń.
Jednym szybkim ruchem Przyjemski odsunął ostrze i przyskoczył bliżej. Nim Dantez zdołał się uchylić, dostał ricassem rapiera prosto między oczy. Przyjemski poprawił kopniakiem, uderzył jeszcze raz, a Francuz zwalił się z jękiem do kałuży błota, przeturlał, zamarł, gdy ostrze wroga dotknęło jego gardła.
– Posłuchaj mnie dobrze, ty dworski kundlu. Ty sodomito w rzyć chędożony! Ty kpie! Ty strachu na stare baby! Jeśli jeszcze raz zobaczę twą parszywą gębę, to klnę się, że zadławisz się własnym rożnem na śmierć, psi synu!
Generał urwał i dyszał ciężko przez chwilę.
– A swemu panu rzeknij, że nie będę się buntował. Jeśli rozkaz wyda, pójdę z nim nie tyle pod Batoh, ale choćby do samego piekła. Ja wiem, co to rozkaz. Jeno, że serca mojego nigdy nie będzie mieć przy sobie! A to – na pamiątkę.
Rapier świsnął w powietrzu, tnąc Bertranda w policzek. Francuz jęknął, a Przyjemski wsadził rapier pod pachę, kopnął Bertranda raz i drugi tak mocno, że Dantezowi świeczki stanęły w oczach. Oberstlejtnant potoczył się prawie pod podkute buty rajtarów, z trudem wstał na kolana, brudny, pokryty błotem i gnojem. Jęczał przez chwilę, próbując złapać oddech.
Generał postał jeszcze chwilę, a potem splunął, wzruszył ramionami. Odwrócił się, wziął od oniemiałego wachmistrza swój kapelusz i ruszył do karczmy. Wkrótce zamknęły się za nim drzwi. A zaraz po tym do uszu Danteza doszły chichoty ladacznic.
Dantez wsparł się na ramieniu wachmistrza i wstał z trudem. Krew ściekała mu obficie z rany na policzku, skapywała na ziemię, plamiła kosztowny, adamaszkowy wams obszyty koronkami.
– Konia! – wycharczał Francuz. – Dajcie konia, kurwe syny!
Rajtarzy unikali jego wzroku.
* * *
– Kim jest Śmierć?
– Kto taki?! – Eugenia wsparła się na łokciu, przywarła policzkiem do piersi Danteza.
– Ten, który przyjmował mnie w Krasiczynie z maską na obliczu.
– Nigdy się tego nie dowiesz.
– A zatem ty wiesz i nie chcesz mi powiedzieć?
Roześmiała się i ugryzła go lekko.
– Wiem tyle co ty, mości kawalerze. To możny pan. W łaskach u Jego Królewskiej Mości.
– Dlaczego Śmierć nie chciał spotkać się ze mną twarzą w twarz?
– Aby brzemię, które dźwigasz, nie okazało się zbyt ciężkie.
– Jakie brzemię?
– Wiem wszystko o celu twej misji.
– Powiedział ci?
– Nie pytaj o to.
– Czy pod maską ukrywa się książę Bogusław Radziwiłł? Wszak dostałem patent oberstlejtnanta w jego regimencie.
– Książę nie ma czasu na wojaczkę. Gdybyś miał indygenat, otrzymałbyś chorągiew kozacką albo nawet husarską. Musisz wszak mieć własnych ludzi, którzy wspomogą cię w tej misji.
– Dlaczego Śmierć wybrał właśnie mnie?
– Bo dobrze rzuciłeś kośćmi – rzekła przekornym tonem.
– A gdybym nie rzucił?
– Gniłbyś na cmentarzu. Było kilku kawalerów na twe miejsce.
Dantez umilkł. Leżał, wpatrując się w ciemność. Za ścianą namiotu cicho parskały konie.
– Czy ty wiesz, że to Sobieski ujął się za mną? Wymógł na staroście, aby pozwolił mi rzucić jeszcze jedną kością, w miejsce tej, która spadła z szafotu. Jemu zawdzięczam, że tu jestem i dokonuję... zdrady stanu. Co będzie, jeśli dowie się o tym król?
– Zaprzysiągłeś dochowanie tajemnicy.
– A jeśli zdradzę i wyjawię mój sekret?
Objęła go, a potem usiadła na nim wdzięcznie, prężąc gibkie ciało.
– Jeśli to uczynisz – wydyszała – zabiję cię, Bertrand. Zabiję cię tak łatwo, jak łatwo daję ci teraz moją miłość.
Nie odpowiedział. Z mroków przeszłości znów stanął mu przed oczyma obraz zamkowej kaplicy i wyniosłego męża w stroju Śmierci... A także tego, co nie pasowało do jego ubioru. Łańcuch! Ten łańcuch z podobizną baranka, złożony ze złotych pierścieni, z których wychodziły stylizowane wiązki płomieni. Teraz, po tylu dniach, jakie upłynęły od spotkania, Bertrand był przekonany, że już gdzieś widział taką ozdobę.
Nie myślał o tym więcej. Eugenia otoczyła go ramionami.
– Jak się właściwie nazywasz? – wyszeptał jej do ucha.
Nie odpowiedziała. Odchyliła głowę w tył i zajęła się miłością.
Rozdział IV
Czarna Rada
Raz maty rodyła! ● My Lachiw choczemo rezaty! ● O czym Polska myśli we dnie i po nocy. Hetmańska wilczyca ● Noc Tarasa ● A prosto nawłóczcie!
Strumień szumiał, spływając po głazach i kamieniach litej, skalnej ściany. Z jaru pozornie nie było wyjścia. Dopiero gdy zmrużyło się oślepione blaskiem słońca oczy, można było wypatrzyć niemal niewidoczny otwór jaskini przesłonięty wodospadem. Bohun zmarszczył brwi.
– Czortowy Jar... – mruknął do jadącego obok młodego Kozaka-bandurzysty. – Złe miejsce.
– Wyhowski wybierał, nie ja – szepnął cicho Kozaczek.
Bachmaty i wołoszyny Kozaków zachrapały, gdy przejeżdżali przez próg jaskini. Bohun obrzucił obojętnym spojrzeniem stosy czaszek i kości we wnętrzu groty. Mołojcy żegnali się i mruczeli modlitwy.
– Otcze nasz, iże jesny na niebiesiech. Da swjatniatsja imja twoje... Da prijdiet carstwo twoje...
Wjechali do doliny otoczonej skałami. Strumień znikał między głazami, przepływał koło zrujnowanego młyna. Tuż obok stała na wpół zawalona chałupa, wokół której kręciło się sporo Kozaków i służby, bielały płachty połochów, prychały rozkulbaczone konie, a w kotłach gotowała się sałamacha.
Taras zeskoczył na ziemię. Pomógł zsiąść Bohunowi. Lewa ręka pułkownika zwisała bezwładnie; grymas bólu wykrzywił pooraną bliznami twarz Kozaka.
– Czekaj tu na mnie.
– A mogę choć posłuchać? Okrutniem ciekawy, co Wyhowski powie.
– To jest rada starszyzny – warknął pułkownik. – Ty znajesz, że ucho, co za wiele słyszało, razem z głową odrąbują.
Bohun ruszył do zrujnowanej chaty. Pochylił głowę, wchodząc do głównej izby. Przybył ostatni. I chyba cokolwiek za późno, zważywszy fakt, iż szaflik z palanką na dębowym stole opróżniony był prawie do dna.
– Sława Bohu.
Kozacy powitali go pomrukiem i ukłonami. Sawa Sawicz, pułkownik kaniowski, zwiesił nisko głowę, wspierając podbródek na wysłużonej ordynce. Osełedec – długi prawie na piędź – zwisał mu z lewej strony pokrytego bliznami czoła. Sawicz łypał nabiegłymi krwią oczyma spod siwych, krzaczastych brwi. Tuż obok wyciągnął się na ławie Jakim Parchomienko – pułkownik czehryńskiego pułku. Leniwie pykał fajkę i co pewien czas strzykał pod stół śliną. Po drugiej stronie drzemał Borys Kildiev, człek słabego rozumu, który pułkownikiem korsuńskim został z łaski Chmielnickiego za to, że z chowanymi niedźwiedziami mógł brać się za bary. Najważniejsze zaś – jak powiadano po kureniach – że do polityki nie miał głowy. A ta właśnie polityka sprawiła, że ostatniej jesieni wielu mołojców z korsuńskiego pułku poszło na strawę dla kruków i wron. Po drugiej stronie stołu zasiadali: Baran Chudyj, pułkownik czerkaski – wiekowy Kozak z osełedcem zakręconym wokół lewego ucha, w baraniej szubie, z jednym okiem wiecznie zmrużonym. Na jego wygolonym łbie jak w ruskim latopisie zapisały się dzieje kozackich zwycięstw i klęsk. Ciemna blizna przecinająca lewą brew pochodziła jeszcze spod Starycy, z czasów dawnych, dziś już prawie zapomnianych buntów kozackich. Dziurę na skroni uczyniła mu kula z muszkietu pod Kamiennym Zatonem, kiedy cztery lata temu wraz z regestrowymi Kozakami przeszedł na stronę Chmielnickiego. Prawe ucho utracił pod Konstantynowem, kilka palców u prawej ręki odstrzelono mu pod Beresteczkiem, gdzie osłaniał ucieczkę Tatarów i hetmana kozackiego. Obok zasiadał młody Stiepan Groicki, podpułkownik humański. Za stołem i na ławach rozpierało się kilkunastu sotników i reszta mołojców.