– Mamy królowi się pokłonić? – prychnął Bohun. – Karki giąć przed paniętami? Toż podpisaliśmy ugodę, której sejm nie zatwierdził.
– Wedle nowin, które przywieźli mi z Warszawy, sejm nie uchwalił podatków na obronę. Podkanclerzy Radziejowski zdradził króla i uszedł z Polski. Nierządem Rzeczpospolita stoi.
– Kiedyż nie stała?! A jednak Beresteczko nam urządziła!
– Król nie rządzi, bo mu panięta nie dają – rzekł Wyhowski. – Panięta nie władają, bo jedności wśród nich nie masz. Sejm nie rządzi, bo go zerwano! Wojsko nieopłacone burzy się, ale hetman Kalinowski chce zagrodzić Chmielowi drogę do Mołdawii. Rzeczpospolita to dziś orzeł bez skrzydeł. Nie ma wojska, bo sejm zapłaty nie uchwalił. Musi przyjąć nasze warunki, bo jeśli Chmielnicki zamysły swoje wykona, czeka ją bój z Moskwą...
– Na pohybel Lachom! – warknął Baran. – A niechaj ich Moskwicinowie wyduszą.
– A niech wyduszą... – zgodził się Wyhowski. – Jednakowoż, co stanie się, jeśli Moskwa Rzeczpospolitą pobije? Zali dochowają Moskwicinowie nam wiary, kiedy będą panami Litwy oraz Wielkiej i Małej Polski? Zali ostanie się wtedy Zaporoże i Ukraina przy swoich swobodach? Może być, że jeśli zginie Rzeczpospolita, zginiemy i my, bo Moskwa uczyni z nami co zechce?! Tę prawdę Lachy muszą dobrze rozumieć!
– Może to być – mruknął Groicki. – Ale z Koroną trudno będzie pokój zawrzeć, bo hetman Kalinowski rad by, niczym wilk, naszą mołojecką krew chłeptać.
– W Warszawie nic nie wiedzą o zamiarach Chmiela. Mając jego listy do cara, możemy wytargować od Rzeczypospolitej takowe przywileje, jakich nie da wam gosudar, chan tatarski, ani nawet sam dytko! Zawrzyjmy rozejm z Lachami, pokrzyżujmy plany Chmiela, a potem zmuśmy go, aby wyrzekł się unii z Moskwą!
– Breszesz – mruknął Bohun. – Z kim niby w Rzeczypospolitej mamy rozmawiać? Jestli chociaż jeden Lach, który przyjmie naszych posłów?! Do kogo mamy ludzi słać? Do hetmana? To może już lepiej pale sobie znajdźmy i sami się na nich posadźmy. Oszczędzimy zabawy staremu diabłu Kalinowskiemu.
– Kiedy się hetmanowi wojsko pobuntuje, musi wysłuchać naszych posłów! A my, mając spokój ze strony Rzeczypospolitej, spytamy Bohdana Zenobiego, co znaczą pisma do cara i dlaczego nastaje na nasze karki.
– Czy ty wiesz, że wysłanie posłów bez zgody Chmiela, to bunt?!
– Tedy może sami sobie głowy utnijmy i poślijmy hetmanowi w cebrzykach z winem, jako głowę Żółkiewskiego do Stambułu! Toż się uraduje Chmielnicki na takowy uczynek. Trzy dni od horyłki pijany będzie!
– Prawda!
– Ciekawym – roześmiał się Bohun – kto pójdzie do Lachów jako poseł?! Kto na ochotnika się zgłosi, aby pyśmo hetmanowi zanieść i wrócić z głową na karku?! Jestli takowy mołojec, co krew, a nie podpiwek ma w żyłach?
– Czy to znaczy, że się zgadzasz, panie bracie? – spytał Wyhowski.
Wszystkie spojrzenia spoczęły na Bohunie. Pułkownik milczał. Znów odżył ból w poranionym boku i lewej ręce. Bohun opuścił głowę. Był zmęczony. Był przegrany. Od lat już bijał szlachtę, palił dwory, mścił się, wojował i... czuł, że oto nie ma już sił.
– Jeśli znajdzie się mołojec odważny, co list weźmie, tedy niechaj jedzie!
– Mości panowie, kto na ochotnika?
Pułkownicy i mołojcy chytrze pospuszczali głowy. Odprawienie poselstwa do Kalinowskiego, zawziętego wroga kozactwa, było szaleństwem.
– W rzyci wasza fantazja, mołojcy! – roześmiał się Bohun. – Wy kurwy, dziady proszalne! Wy kutergęby, kulasy krzywe, końskie pyty! Bodaj wam przyszło haremu u Tatarów pilnować! Bodaj was Osmanowie do tureckiej miłości zażywali! Bodaj wam psi jajca lizali! Kto się zgłasza?
– Ja pójdę!
Bohun zamarł. Ten młody, dźwięczny głos należał do jego bandurzysty.
– Ja pójdę. – Taras skłonił się zebranym. – Jeśli ochoty w was, panowie mołojcy, nie ma, tedy pyśmo wezmę i Lachom się pokłonię.
– Pójdziesz, jeno na arkanie do loszku! – warknął Bohun. – Mości panowie, nie słuchajcie go! To jest mój bandurzysta. Mój sługa! Ja nie pozwolę, coby jechał!
– Mości panowie! – zakrzyknął pisarz generalny. – Mamy ochotnika, który pojedzie do obozu wojsk koronnych zawieźć propozycje rozejmu!
– Nie zgadzam się! – ryknął Bohun. – Ve... – zakrztusił się i zamilkł.
– Wiwat poseł! Wiwat Taras! – krzyknęło kilku pijanych Kozaków. Bohun zmełł pod nosem przekleństwo.
– Ja ci pyśma zaraz przygotuję – rzekł Wyhowski. – Musisz ty hetmanowi list dostarczyć i rzec, że przysyła cię starszyzna kozacka, która chce ugodę zawrzeć. A jeśli konfederację żołnierze zawiążą, tedy do marszałka konfederatów się udaj!
– Pozwólcie z bat’ką się pożegnać – skłonił się Taras.
– Idź.
Bandurzysta pokłonił się, zamiótł brud i mysie łajna kołpakiem, a potem wyszedł. Chwilę później Bohun poderwał się i kopniakiem otwarł drzwi chaty. Rozejrzał się, szukając wzrokiem Tarasa. Bandurzysta klęczał przed swoim ojcem – ślepym didem-lirnikiem Ostapem. Gdy Bohun podszedł bliżej, starzec złożył na czole syna znak krzyża.
– Taras – rzekł pułkownik. – Posłuchaj...
– Tak, bat’ko... – Bandurzysta skłonił się.
– Coś ty najlepszego uczynił?! Lachy cię zabiją! Po coś się zgłaszał?!
Taras ukląkł. Złożył ręce jak do modlitwy.
– Bat’ko, nie sierdźcie się na mene... Ja muszę... Ja widział druha mego, Ołesia, na pal wbitego. I on widzenie miał. Rzekł mi, że wielkie będzie krwi przelanie na Ukrainie, jeśli do pokoju nie dojdzie. On zobaczył mołojców na palach, matki i dzieci przez konie tratowane, mołodycie w tatarską niewolę pędzone, drzewa dziatkami obwieszone. Widział, jak pada na ziemię korona złota, jak zlatują się nad nią czarne orły dwugłowe...
– Hospody pomyłuj! Szczo ty?!
Bandurzysta trząsł się cały. Na piersi i ramionach Bohuna dostrzegł zakrwawione, osmalone rany, z których sączyła się krew. „Zabiją go – pomyślał. – Zamordują bat’kę!”. Zamknął oczy, dygocąc. Tamto powróciło. Znów widział, co miało się zdarzyć. Co miało lada dzień, lada miesiąc stać się prawdą...
– Rzekł mi, że Matka... Boża, która cudownie uchroniła mnie od śmierci, wybrała mnie, abym szedł i pokój zaniósł Lachom i Kozakom. I dumy im grał, bo pieśni moje dusze i umysły uspokoją. Inaczej opustoszeje Ukraina, opustoszeje Polska i Litwa. A was sześć kul rozedrze!
Bohun wyciągnął zdrową dłoń, chcąc chwycić Tarasa za łeb, a może odepchnąć. Ale pohamował się i wsparł dłoń na ramieniu chłopaka.
– Nie bude miru z Lachami – rzekł. – Głupiś ty, Tarasienko, bo na śmierć idziesz. Za co ty mi to robisz...? Toż sam już zostałem na świecie. Mołojców wiernych wojna wygubiła, a Burłaj pod Zbarażem poległ. Tylko tyś się ostał... A teraz ciebie stracę.
– Ja widziałem – rzekł Taras takim głosem, że Bohun zadrżał – jak koronę łycar podniesie, co ma w herbie tarczę na tarczy. I na głowę swą koronę nałoży. I was tam widziałem przy nim. A przy was była hetmańska buława. Ja muszę iść. Tak ja Bogurodzicielce przyrzekłem. Muszę spróbować... Raz maty rodyła!
A potem zagrał i zaśpiewał:
Tam na zboczu doliny, koło dwóch topoli kozackich
Kozak postrzelony, porąbany od ran śmiertelnych omdlewa
Z nieba Sędziego Najświętszego wzywa
Ojca ani matki koło siebie nie ma...
* * *
– Taras... Taras...
Ktoś wołał go. Głos był znajomy i bliski, ciepły i uspokajający. To był głos matki... Przykląkł przed nią, schylił głowę nisko. Poczuł dotknięcie jej dłoni na głowie.
– Taras, spiesz się. Wybiła ostatnia godzina. Jeśli teraz ktoś krew przeleje, nigdy pokój nie nastąpi, bo ściągnie na Ukrainę demony wojny, ognia i pożogi. I zginie Boży naród Rusi i Korony.