– Pomiłujcie, miłościwy pane. Chłopi Chmielnickiego na oczy nie widzieli. Nic nie wiedzą. A jeśli im odpuścicie, to wam nowinę dobrą powiem...
– Na kolana, chamie! – krzyknął siwy porucznik. – Jak śmiesz nie pytany przemawiać?!
Żołnierze skoczyli w stronę bandurzysty... Dwa zakrwawione ostrza wzniosły się nad bladym, drżącym Kozakiem!
Weresaj porwał za bandurę. I zagrał...
W niedzielę świętą to nie orły siwe zakrzyczały,
A to biedni niewolnicy w niewoli ciężkiej zapłakali,
Ręce ku górze wznosili, kajdanami zadzwonili,
Pana miłosiernego prosili i błagali...
Stali na wprost siebie przez długą chwilę. Panowie polscy w karmazynach, szkarłatach, w srebrze i złocie; na koniach okrytych pozłocistymi rzędami i on – prosty, Kozak bandurzysta w szarej świcie, drżący, przerażony.
I stał się cud. Pułkownik nie opuścił ręki. Wstrzymał egzekucję!
– Co chcesz mi przekazać? Gadaj zaraz!
– Jeno najpierw wasza miłość da słowo, że nie każe chłopów stracić.
Pancerni ryknęli śmiechem. Nawet konie zaczęły parskać. Młody pułkownik spojrzał prosto w oczy bandurzysty. Młodzieniec zadrżał tak, że aż dzwoniły mu zęby.
– Ja wszystko powiem. Jeno wa... wasza miłość przysięgnie...
Pancerni zarechotali jeszcze głośniej.
– Daję nobile verbum, że jeśli nowina, którą mi przekażesz, będzie wielkiej wagi, odstąpię od wymierzenia kary! – rzekł pułkownik.
– Pan pysar Wyhowski i starszyzna wysyłają pyśmo do jego miłości pana hetmana, z zapytaniem azaliż nie zawarłby rozejmu i ugody z wojskiem zaporoskim.
Żołnierze drgnęli. Stary porucznik i młody szlachcic spojrzeli po sobie niepewnie.
– Jeśli to prawda, tedy przed hetmanem staniesz – rzekł w końcu pułkownik. – Na konia go! – rozkazał. – Strzec jak oka w głowie!
– Co z rezunami, wasza miłość?!
– Puścić wolno!
Żołnierze popatrzyli na siebie niepewnie. Rzadko słyszeli takie rozkazy. Jednak posłusznie odstąpili jeńców. Ze stukotem kopyt, z brzękiem zbroic, z szumem piór jeźdźcy poczęli znikać w lesie i chaszczach.
Pokrwawieni chłopi zostali sami na rozstajach. Nikt nie wierzył w słowo pułkownika. Nikt się nie poruszył. Wszyscy czekali, aż Lachy powrócą znowu, aż z gęstwiny zaświszczą strzały i kule.
W końcu Bulba na dygocących nogach podszedł do krzyża i padł na kolana. Za nim poszedł kolejny chłop i jeszcze jeden. Tłum rzucił się do krzyża. Chłopi składali trzęsące się ręce do modlitwy, żegnali złączonymi trzema palcami. Pod niebo popłynęły słowa modlitwy:
– Dostojno jest’ jako woistinu błażiti Tia Bohorodicu, Prisnobłażennuju i Prenieporocznuju i Matier’ Boha naszeho...
* * *
Księżyc świecił jasnym blaskiem, gdy znaleźli się na błoniu przed polskim obozem. Tabor stał na górze mającej ponad milę szerokości. Dokoła w trupim świetle miesiąca bielały skały, jary i przepaście nad Bohem. Boków obozowiska broniły skaliste urwiska, od czoła step opadał ku rzece, a z tyłu wznosił się stromo aż ku mrocznym lasom na wzgórzach majaczących hen, za jarami i skalnymi progami. Od błonia tabor osłaniały ostróżki i blokhauzy, na których czuwała piechota polska. Na tyłach przy blasku pochodni sypano szańce i lunety. Za nimi czerniały reduty obsadzone piechotą niemiecką oraz działami. Pomimo nocy wszędzie wrzała praca – wśród namiotów płonęły pochodnie, uwijała się czeladź i hajducy. Ostrzono pale, sypano wały, przetaczano ciężkie wozy taborowe.
– Powierzam waszmości posła, panie Czapliński – rzekł pułkownik do starego wojaka, gdy dojechali przed kwatery. – Hej, Taras, co ty?
Młody Kozaczek z rozdziawioną gębą gapił się na otwarte wejście do namiotu, przed którym stali. Wpatrywał się jak urzeczony w proporzec. Była na nim Janina, stary polski herb przedstawiający pole w polu, to jest jedną tarczę w drugiej.
– Spasi Chryste. Prawdu kazał Ołeś... – wyszeptał Taras. – Oto wypełnia się Twoja wola... Pany jasne – spytał błagalnie – a czyj to znak?
– Mój – odparł pułkownik. – Jestem Marek Sobieski herbu Janina, starosta krasnostawski. A ty lepiej módl się, miast gębę wyszczerzać. Hetman Kalinowski okrutnie zawzięty na Kozaków. Ja go udobrucham, ale jeśli łżesz, na gałąź pójdziesz.
Pułkownik zawrócił konia i puścił się rysią. Kwaterę hetmana odnalazł bez trudu. Ogromny namiot był rzęsiście oświetlony, iluminowany setkami świec i latarni. Wejścia strzegli dragoni w karmazynowych barwach, z muszkietami w pogotowiu i zapalonymi lontami, a w środku ogromny stół uginał się pod półmiskami pełnymi pasztetów ozdobionych figurami jeleni, dzików i łabędzi; pieczonych gęsi zaprawianych szafranem i korzeniami, mis z kapustą, polewką i krupami. Wino, małmazja, lipiec, alikant i rywuł lały się strumieniami do garnców, pucharów, roztruchanów i bernardynów.
Za stołem zasiadała cała wojskowa starszyzna armii koronnej. Był generał artylerii Zygmunt Przyjemski, posiwiały mąż w granatowym wamsie, artylerzysta i oberszter wojsk cudzoziemskiego autoramentu, weteran wojen szwedzkich, cesarskich, duńskich i Bóg wie jakich jeszcze... Obok zasiadał jednooki Krzysztof Grodzicki, gubernator Kudaku, zwany Cyklopem, który prawie rok wytrzymywał oblężenie Kozaków i po kapitulacji wykupiony został z niewoli. Pili na umór dowódcy jazdy narodowego autoramentu – Krzysztof Korycki i Stanisław Druszkiewicz. Za nimi Sobieski widział poznaczone bliznami oblicze Jana Odrzywolskiego. Dalej bawił się Ludwik Aleksander Niezabitowski, warchoł i hulaka, ale i zawołany żołnierz. A obok hetmana zasiadał młody, blady szlachcic w czarnym wamsie obszytym koronkami i galonami.
– Witam, panie pułkowniku!
Marek Sobieski, starosta krasnostawski, skłonił się przed hetmanem.
– Są jakieś wieści o Kozakach?
– Schwytaliśmy Zaporożca, który rzekł, że Chmielnicki już wyruszył z Czehrynia.
– Tedy rad go powitam pod Batohem. Daj Bóg, jeszcze niedziela i będzie pokój na Ukrainie. Zniesiemy Chmiela i pójdziemy nad Dniepr. Prawda, panie Dantez?!
Sobieski zamarł. Ten głos... To oblicze. Gdzieś je już widział. Gdzieś słyszał ten głos... Tylko, do czarta, gdzie?!
– Prawda to najprawdziwsza – potwierdził cudzoziemiec. – Wasza mość może być pewnym zwycięstwa! A po wiktorii i buławy wielkiej!
– Dawno już winienem hetmaństwo wielkie dostać, od kiedy pijanica Potocki od gorzałki się zawinął – warknął Kalinowski. – Cóż z tego, kiedy nasz najjaśniejszy pan jeno pokojowych swych słucha, gdy wakaty rozdaje.
Pułkownicy zaśmiali się, wstali, kiedy starosta krasnostawski przepił do nich.
– Przysłał mi Chmielnicki odpowiedź przez umyślnego – warknął Kalinowski. – Pisze, abym z wojskiem odstąpił, bo inaczej do mnie w gości przyjdzie! To i ugoszczę go po królewsku, jeno że zamiast na stolcu – na paliku każę go posadzić!
– Wasza mość nie rzucaj słów na wiatr – mruknął Przyj emski.
– Pan Przyjemski inaksze ma o naszej sytuacji mniemanie – rzekł Kalinowski. – Imaginuj sobie, panie starosto, że doradzał mi, aby obóz zwinąć i w inne miejsce się przenieść. Waszmość tchórzem jesteś podszyty!
Przyjemski pobladł. Widać ciągle nie nauczył się znosić humorów Kalinowskiego.
– Kiedy wasza mość chorągwią ledwie dowodził, ja się biłem pod Kondeuszem, a potem pod Bernardem Weimarskim, który Szwedom przewodził.
– I pewnie choroba galicka umysł ci zepsowała, bo myślisz, żeś wszystkie rozumy pojadł! – rzekł Kalinowski, pokazując Przyjemskiemu figę wielką jak turban pohańca. – Póki przy mnie buława, trzymaj waść język za zębami!
Przyjemski nic nie rzekł. Był blady i wściekły.
– Okrutnie mnie Chmielnicki dopiekł tym listem – warknął hetman. – Rozkazałem tedy, aby jeśli jakiś posłaniec od Kozaków do obozu przybędzie, powiesić go na majdanie. A kto choćby jednego jeńca kozackiego zatai – ten za buntownika poczytany będzie!