– Wieki temu – rzekł bandurzysta – pradziadowie wasi uczynili coś, co zadziwiło świat. Oto zagrożeni przez Krzyżaków, przyjęli do piersi swojej Litwinów. W Horodle i Krewie dali swe własne herby szczerozłote, krwią sarmackich przodków oblane, ludowi, który ledwie z pogaństwa wyrósł. Dali mu wolność, jakiej jeszcze nie znał. A w zamian za gest tak wspaniałomyślny, starłszy w proch psich synów teutońskich, Bóg dał im wielką Rzeczpospolitą. A wszystko dlatego, że dokonali czegoś, czego nie uczyniłaby żadna nacja na świecie. Bądźcie godnymi swych pradziadów albo gińcie! Wybierajcie, jaśnie oświeceni panowie.
– Mówisz, jakbyś Długosza, Starowolskiego i Bielskiego czytywał – mruknął Sobieski. – Ale to Kalinowski, nie ja, zadecyduje o wszystkim.
Światło pochodni rzuciło na ściany namiotu kawalkadę rozmazanych cieni. Przez otwór wejściowy wpadli rajtarzy w skórzanych koletach, wamsach i czarnych pelerynach. Dziesięć ostrzy, pięć luf skierowało się w stronę Sobieskiego i Przyjemskiego. Zrobiło się cicho, gdy do namiotu wszedł Dantez, a za nim, poprzedzany przez dwóch hajduków, hetman Marcin Kalinowski.
– Co to ma znaczyć?! – wybuchnął Przyjemski.
Francuz dał znak. Rajtarzy opuścili broń. Taras skulił się, widząc Kalinowskiego, ale hetman patrzył na Sobieskiego, a jego wzrok był więcej niż złowróżbny.
– Wasza mość wbrew prawu trzyma tu u siebie Kozaka!
– Ten Kozak przywiózł list od zaporoskiej starszyzny, która chce odstąpić od Chmielnickiego i zawrzeć z nami ugodę.
– Gdzie pismo?!
Sobieski podał hetmanowi list. Kalinowski zbliżył je do krótkowzrocznych oczu...
– A więc pisze mi Wyhowski – rzekł po chwili – że starszyzna kozacka zaprasza nas na tajną radę. Po co zapraszają, skoro Kozacy nie zwykli dotrzymywać układów?! Ile zapłacił ci Chmielnicki, abyś wywiódł oficerów wojska koronnego w zasadzkę?!
– On nie łże – rzekł Przyjemski. – Daję głowę, że list mówi prawdę!
Taras uderzył w struny. Chciał zagrać, zaśpiewać, ale nie zdążył. Dantez uderzył go buzdyganem w pierś, Kozak jęknął, zatoczył się, a wówczas oberstlejtnant wyrwał mu bandurę i rzucił na ziemię. Chwila jeszcze i z całej siły stanął na niej nogą. Pudło pękło, struny wydały jeden wielki jęk.
– Spasi Chryste! – wrzasnął Taras. – Co wy narobiły?! Za co? Jak to?
Kalinowski jednym ruchem przedarł pismo na pół, potem jeszcze raz i jeszcze. Przytknął strzępy papieru do płomienia pochodni.
– Brać w areszt Kozaka! – rozkazał.
* * *
– Ja błagam, panie. Nie każcie go tracić!
Kalinowski uniósł kielich, a sługa dolał mu wina. Polało się czerwoną strugą, zupełnie jak krew. Kozacka krew.
– Zacnego węgrzyna Ormianie w Kamieńcu przedają – mruknął hetman, skosztowawszy trunku. – O czymże to, waszmość, mówiłeś? O jakimś Kozaku? Furda mi rezuny, panie bracie. Nim kur zapieje, wszyscy od naszych szabel legną.
– Mówiłem o Tarasie. O Weresaju, który przywiózł nam dobrą nowinę. Pierwszą dobrą nowinę na tej wojnie.
– To podstęp. Chmielnicki chce zwabić kilku oficerów w ustronne miejsce, a potem im łby poukręcać. Waszmość wdzięczność mi winieneś, że gardło zachowasz.
Zza płótna namiotu dochodził głuchy stuk siekier i szum obozu. Wieść o tym, iż Kalinowski skazał na okrutną śmierć bandurzystę, który przywiózł list od Kozaków, obiegła całe wojsko już kilka godzin temu. Teraz wszyscy pospołu – czeladź, hajducy i towarzysze z górnych chorągwi ciągnęli na majdan, aby przypatrzeć się egzekucji.
– Wasza miłość – rzekł rwącym się głosem Sobieski – za tego Kozaka ja, wnuk Żółkiewskiego, senatorski syn, waszej miłości gotów jestem do nóg upaść... I błagać...
– Choćby Matka Boska z nieba zeszła i prosiła, nie ustąpię – odparł hetman. – Choćby Jezus Chrystus z krzyża zstąpił i mi do nóg upadł, i tak go nabijać każę! A jeśli błagać mnie chcesz o jego życie, mości pułkowniku, tedy lepiej idź do Kozaka; powiedz mu, że wolno go na pal nawlekać będą!
Sobieski cisnął swą pułkownikowską buławę do stóp hetmana. Kalinowski zacharczał, jakby trafił go szlag, poderwał się z fotela, ale chwyciły go drgawki. Nikt mu nie pomógł. Nawet stojący za hetmanem Dantez tylko wpatrywał się bacznie w Sobieskiego. Dopiero po chwili krzyknął na hajduków.
Starosta odwrócił się i wyszedł przed namiot. Świt był mglisty, mokry i chłodny. Sobieski szedł tam, gdzie na środku błotnistego, zrytego kopytami majdanu klęczał Taras, a przy nim hajducy, którzy mieli prowadzić go na śmierć. Stareńki siwy pop pochylał się nad nim, błogosławił znakiem krzyża. Pułkownik ujrzał zalane łzami oczy bandurzysty i poczuł, że opuszczają go siły.
– Hetman... – zająknął się. Taras od razu domyślił się wszystkiego.
– Będzie płakał po mnie bat’ko... – rzekł przez łzy. – Nie doczeka mego powrotu. On już stary, ślepy. Wypędzą go z chałupy i zemrze pod płotem...
– Ano chodź, chłopcze – rzekł Czapliński. – Moja to wszystko wina, co na Ukrainie się dzieje. I tak wszyscy umrzemy. Jedni w męce, inni w boju, a ci co bitwy przeżyją, zdechną ze starości, w łożu, we własnym łajnie. Szkielety po nas będą bielały na polach i pląsały w księżycowe noce. Nic nie zostanie z naszych zamków i dworów, i z waszej dumy kozackiej... Jednaki los nas czeka, tedy nieś w pokorze swój krzyż, jako i ja niosę.
Taras pokiwał głową. Podniósł się wolno i ruszył przez majdan, prowadzony przez hajduków. Stuk siekier ucichł. Pal był gotowy.
– Taras... – wychrypiał Sobieski. – Co ja... Co ja mogę dla ciebie uczynić?
– Panie, miłościwy panie... Ja miałem widzenie... Matka Boska kazała mi pokój zaprowadzić na Ukrainie... To dlatego ja list wziął. Dokończcie wszystko za mnie, panie, dobry panie...
– Uczynię co tylko zechcesz...
– Jedźcie do Taraszczy... Do cerkwi zrujnowanej. Tam czekają deputaty. Od pana pysara. Od Bohuna i innych. Odpuśćcie Kozakom winy i pokój z nimi zawrzyjcie. Odpuśćcie winy wszelakie... I uratujcie... Rzeczpospolitą... Nim będzie postawem sukna wydanym na łup moskiewski, pruski i cesarski...
Świeżo zaostrzony pal otoczony czworobokiem dragonów był coraz bliżej.
– Taras, wszystko co zechcesz... Będzie jak każesz – wyszeptał starosta. – Pojadę tam. Zawrę pokój i ugodę. I nie będzie już wojny na Ukrainie...
Jeszcze kilka kroków, jeszcze trzy. Miejsce kaźni było tuż-tuż...
– Ja was widziałem, pane – wychrypiał Taras. – Ja widział jak korona złota na ziemię upada, jak ją rozszarpać chcą orły dwugłowe... Ale ja widział jak koronę łycar podejmuje. Łycar co ma w herbie tarczę na tarczy... Janinę.
– Taras, będę się modlił za ciebie...
– Wy, panie, jesteście tym rycerzem. Wy koronę podniesiecie. Wy będziecie królem Litwy, Polski i Rusi... Wy zaprowadzicie pokój Boży na Ukrainie.
Marek Sobieski, starosta krasnostawski, zamarł. Taras nie miał siły, aby iść. Hajducy chwycili go pod ręce. Pal już czekał – naostrzony, ociosany i okorowany.
Taras rozejrzał się przerażony. Zobaczył... Pole pokryte trupami poległych skrzydlatych rycerzy, stosy ludzkich ciał i końskiego ścierwa. Zobaczył, co czekało ich wszystkich. Ogromny, czarny kruk wydziobujący oczy martwemu chorążemu, który dzierżył jeszcze sztandar Rzeczypospolitej z orłem i Pogonią, spojrzał na niego czarnymi paciorkami oczu. Taras zaszlochał. Nie wypełnił swej misji. Nie zapobiegł ruinie, śmierci i zniszczeniu.
Kozak zwiesił głowę. Bez protestów położył się, wsunął nogi w postronki...
– A prosto nawłó... czcie... Da... dajcie chwilę... Jak powiem Mario... Trzeci raz...
Czapliński pokiwał głową na znak, że się zgadza. Konie parsknęły trwożliwie. Kozak modlił się, jęczał, słowa zamierały mu w ustach. Sobieski popatrzył na żołnierzy, na wąsate, ponure, poznaczone bliznami oblicza. Na złociste zbroje, smukłe, polskie konie... Wiatr szarpał sztandarami z husarskimi krzyżami, łopotał czerwono-biało-czerwoną chorągwią królewską z orłem w koronie i snopem Wazów na piersi ptaka otoczonego łańcuchem ze Złotym Runem... Nikt nic nie mówił. Cisza była tak absolutna, że słyszał ciężki oddech powodowych koni.