– A zatem – rzekł Sobieski – warunki, jakie możemy wam przedstawić, to...
– To my warunki przedstawimy, wedle tego, co Wyhowski obmyślił. Możecie je przyjąć, albo odrzucić. A jak odrzucicie, tedy hore wam i nam... – dodał Bohun cicho.
– Jak zatem brzmią wasze kondycje?
Bohun uśmiechnął się boleśnie. Skurcz przeszył jego pokrytą bliznami twarz. Słońce przesunęło się po niebie, a snopy światła padały teraz nie tylko na oblicze Chrystusa, ale rozświetliły cały ikonostas, przydały blasku porąbanym, pokrytym zbrązowiałą krwią i kurzem ikonom świętych.
– Dawno temu pradziadowie wasi przyjęli do swych rodów Litwinów dzikich, ledwie z pogaństwa wyszłych. Skoro oni nie bali się przypuścić do się pogan, tedy czemu nie mieliby uczynić tego z Kozakami w chrześcijaństwie od wieków pozostającymi?
– Chcecie naszych... herbów? Przywilejów szlacheckich dla wojska zaporoskiego?
– I tego – Bohun odchrząknął – aby trzy województwa ukrainne, to jest kijowskie, czernihowskie i bracławskie takim sposobem, jak Litwa z Koroną połączone były...
* * *
Było już ciemno, gdy wyszli z cerkwi. Pułkownik kozacki stąpał ciężko, potknął się i byłby upadł, gdyby nie podtrzymał go starosta.
– Mnie mogiła, nie buława – rzekł Kozak. – Ja po beresteckiej już nie dawny Bohun mołojec, jeno trup.
– Przyślę wam moich medyków.
– Pokój mnie uleczy. Przywieźcie podpisaną ugodę tu, do cerkwi, a zaraz zdrów będę. Póki pyśma nie podpiszecie, my ciągle wrogowie. Tedy zwołajcie koło i zatwierdźcie ugodę jak najszybciej.
– To nie takie proste – mruknął Sobieski. – Pomnij, mości pułkowniku, że to, co czynimy, to bunt przeciw Rzeczypospolitej. Nie możemy zawierać pokoju bez zgody sejmu. Zwłaszcza takiego pokoju.
– Tylko takie warunki zagwarantują wam spokój na Ukrainie.
– Mości pułkowniku kalnicki – szepnął Przyjemski – one są nie do przyjęcia. Żaden herbowy w Koronie i na Litwie...
– Dlatego to wy je podpiszecie, a nie wasi bracia szlachcice – zacharczał Bohun i popluł krwią. – Wy ich zmusicie, aby dla własnego dobra zakończyli tę wojnę. Inaczej będzie tu pokój wieczny, kiedy się wszyscy do szczętu wymordujemy!
Przyjemski i Sobieski w milczeniu dosiedli koni.
* * *
Zapadła noc, kiedy Bohun, utykając i wspierając się na obuszku, zawitał do kwatery zaporoskiego hetmana.
– Ja do Chmiela – warknął do strażników, mołojców z czehryńskiej sotni, która zwyczajowo trzymała straż przy hetmanie.
– Bat’ko śpi – mruknął jeden z Kozaków. Wespół z drugim mołojcem zasłonili wejście spisami.
Bohun chwycił za ratyszcze. Pomimo ran i gorączki miał jeszcze dosyć siły, aby odchylić drzewce na boki.
– Puskaj! – wycharczał. – Trastia tebe mordowała!
– Bat’ko zakazał!
– Puskaj albo szablą drogę wyrąbię! Mam wiadomość o Lachach!
Kozacy spokornieli. Bohun rozkaszlał się, zatoczył, a potem odrzucił płachtę przesłaniającą wejście i wkroczył do namiotu. Szybko przebył wąski korytarzyk, odrzucił kolejną zasłonę, wkroczył do komnaty i...
Zamarł. Stanął oko w oko z kozackim hetmanem, pogromcą lackich wojsk; opiekunem i obrońcą prawdziwej ruskiej wiary, drewnym ruskim Odoncerzem, Aleksandrem Macedońskim Zaporoża i Ukrainy, lwem i wężem w jednej osobie. I prawdziwym jedynowładcą kijowskiej włości.
Chmielnicki był pijany.
Bohun spoglądał na jego posiniałą, obrzękłą twarz; na wory zbierające się pod przekrwionymi oczyma, na zlepione palanką wąsy, zalaną trunkiem przepyszną szubę i żupan ze złotogłowiu. Hetman miotał się za stołem, wymachując buławą; szczodrze rozdzielał ciosy pomiędzy dębowy stół, powietrze i potrzaskane okruchy gąsiora z horyłką. Bił niewidocznego przeciwnika, jak gdyby kłębił się wokół niego tłum wrażych Lachów i pohańców.
– Tu jesteście – dyszał wściekle, a oczy wyłaziły mu z orbit. – Przyszliście znowu... Znowu... Do mnie... Ale ja się nie dam! Nie oddam Ukrainy... Nie wam.
Bohun przypadł do Chmielnickiego. Odtrącił na bok buławę, a potem chwycił hetmana za żupan pod szyją i mocno potrząsnął. Spojrzał w opuchnięte oczy.
– Bohun przyszedł do ciebie – wydyszał głośno. – Nie będziesz już pił! Dość tego.
– Bo... hun... – wykrztusił hetman. Wydarł się z uścisku pułkownika i spojrzał na niego przytomniej.
– A, Bohun... Ty tutaj. Na sławu. I szczastie.
– Nie będziesz więcej pił – rzekł pułkownik kalnicki. – Lada dzień bitwa, a ty na oczy nie widzisz, jak gąsiora palanki nie wychylisz!
– Milcz!
– Nie będę milczał!
– Czego chcesz? – Chmielnicki usiadł za stołem, zasadziwszy buławę za pas.
– Słyszałem, że z Moskwą chcesz się układać.
Chmielnicki zmarszczył brwi, nagle zatrzepotał powiekami.
– Wyhowski ci powiedział, tak? Spasi Chryste, daj mi siłę, bo każę język mu wyrwać. Na pal go wsadzę, ćwiekami nabiję!
– To nie Wyhowski. Kozacy gadali, że Iskrę do Moskwy wysłałeś.
– Wysłałem. Zwykła, polityczna rzecz, batiuszkę cara uspokoić.
– A nie zamyślasz ty czasem o lidze z Moskwą?
Chmielnicki roześmiał się głośno. Jego głos zabrzmiał całkiem jak charkot. Dusił się i dławił śmiechem. W końcu zacharczał, splunął. I sięgnął do skrzyni po nowy gąsiorek z gorzałką.
„Jeszcze rok, jeszcze dwa – pomyślał Bohun. – Nie będzie Chmiela na Ukrainie. Kto wtedy buławę weźmie? Wyhowski? Młody Tymofiej Chmielnicki? A może ja?”.
– Nie po tom panów wyrezał, Jaremę z włości wypędził, aby głowę w jarzmo nowego tyrana włożyć – rzekł hetman. – Nie bój się nic. Iskra mówić będzie o pomocy dla nas, o ziarnie i prochach dla wojska zaporoskiego, ale nie o żadnej unii.
– Na pewno?
– Słowo moje przed Bogiem kładę.
– A toś mnie pocieszył, mości hetmanie. – Oblicze Bohuna nawet nie drgnęło.
– Dzisiaj nie muszę ja pomocy Moskwy szukać – wychrypiał Chmielnicki. – Oto Lachów mamy jak w saku. Głupi jest Kalinowski i sam w potrzask mi wlazł. Sami naszymi kozackimi szablami panów wyrąbiemy. Do tego pomocy bojarów mi nie trzeba! Nie postanie ich noga na wsiej Ukrainie.
– A co, jeśli obóz obiegniemy, a w tym czasie przyjdą w pomoc hetmanowi Lanckoroński i Wojniłłowicz z Zadnieprza? Chudo bude!
– Ty się o to nie martw. Obóz Lachów w pół pacierza weźmiem.
– Jużci, w ćwierć! Jeno obudź mnie na szturm, cobym wiktorii nie przespał.
– Tak ty popatrz tutaj!
Chmielnicki wydobył ze skrzyni inkrustowaną złotem, czarną sakwę na listy. Widniała na niej aż nadto dobrze widoczna Pilawa Potockich. Widać był to łup zdobyty w taborach hetmana wielkiego koronnego pod Korsuniem. Chmielnicki wyciągnął ze środka złożony we czworo papier, położył na stole i skinął ręką na Bohuna. Pułkownik rozwinął go, spojrzał i... zamarł.
– Jak to? – wydyszał. – Skąd to?!
– Masz ty, panie pułkowniku, swoje figliki Bohunowe – rzekł hetman, chowając dokument na powrót. – A ja mam moje fortele wojenne. Ot i mamy wszystko jakoby na dłoni. Prawdę gadałem, że Lachów na głowę pobijem i spokojnie do Mołdawii pójdziem?
– Prawdę – zgodził się niechętnie Bohun.
– Skoro świt czeka nas przeprawa. Weźmiesz swój pułk, dwieście wozów i czambulik ordy, a potem pójdziesz pod Ładyżyn. Przeprawisz się przez Boh poniżej Sobu i ostróżki wykopiesz na drugim brzegu. Ściągniesz na siebie Lachów, coby myśleli, że to główne pułki idą. W tym czasie ja z resztą wojska przejdę rzekę pod Czetwertynówką, a ordę wyślę brodem podle mogiły Soroki. W taki oto sposób weźmiem lackie wojska jakoby do saka.