Fyłyp zdrętwiał. Lecz bynajmniej nie od słów Bohuna. Spoglądał ponad jego ramieniem, na coś, co działo się za plecami atamana.
Bohun odwrócił się i skamieniał. Tuż za nim stał Chmielnicki na swym przepysznym bułanym koniu wziętym ze stadniny Sanguszków, z hetmańską buławą w ręku.
– Ot i udał się znowu figiel Bohunowy! – zawołał wesoło, szczerząc żółte kły. – I kto by to pomyślał, cztery chorągwie lackie w naszym ręku. Dalejże, wystrzelaj Lachów, mości pułkowniku! Kończ waść z nimi! Wstydu Lachom oszczędź!
– Mołojcy nie strzymają! Stracimy piechotę, mości panie hetmanie!
– Od kiedy ty taki wrażliwy, Iwanko? Azaliż mdli cię widok krwi mołojeckiej, jak pludraka? Mało jej widziałeś? Piechota wytrzyma, ja to mówię. A jakby nie strzymała, to w sukurs posiłki przyślemy. Zacnieś się sprawił, panie Bohun. Tymofiej z mołojcami i orda Nuradyna są już pod Ładyżynem. Ściągnąłeś na siebie uwagę i złość Lachów, tedy można by rzec, że wygraliśmy całą bitwę, bo inne nasze pułki podejdą pod obóz niezauważone.
Bohun zmełł w ustach przekleństwo.
* * *
– Herr Oberstlejtnant! Kozacy tabor zawarli! Zamknęli w środku Herr Sobieskiego!
Dantez przygryzł wargi. Sam widział, co się stało. Marek Sobieski był w paści bez wyjścia. Nawet z tego miejsca Bertrand słyszał strzały, krzyki mordowanych, jęki rannych i brzęk zderzających się szabel. W taborze bito się na śmierć i życie, mordowano o każdą wolną piędź miejsca. Kozackie cepy, kiścienie i kosy zbierały godną daninę z polskiej krwi.
– Herr oberstlejtnant, nie pomożemy Polakom? Nie poratujemy kamratów?!
– Sobieski zapędził się za daleko. Nie przebijemy się przez tabor! Stać w miejscu!
– Herr Gott! – wykrztusił zmieszany wachmistrz. – Jawohl!
Dantez milczał. Wszystko układało się świetnie. Oto miał jednego wroga mniej.
* * *
– Mości panie hetmanie, husaria gotowa do szarży na tabor! – zakrzyknął Zygmunt Druszkiewicz.
Kalinowski spojrzał w stronę zakrwawionego kosza kozackiego, w którym wrzała walka.
– Czekać! – zakomenderował. – Nikt nie ruszy bez mojego rozkazu.
– Tam giną nasi! – krzyknął Druszkiewicz.
– Wasza miłość nie zostawi Sobieskiego na rzeź czerni! – rzekł Przedwojeński. – Jesteśmy gotowi do ataku.
– To podstęp Chmielnickiego.
– Sobieski i Odrzywolski zginą!
– Żołnierska rzecz.
– Mości panie hetmanie, ja proszę, nie ostawiajmy ich bez pomocy!
Kalinowski zmrużył swe krótkowzroczne, złe oczy.
– Pierwszemu, który da rozkaz do ataku – wysyczał – rozwalę łeb buławą. Do szeregów!
* * *
Chorągwie husarskie i pancerne odbiły się bezsilnie od ściany wozów, pozostawiając ludzkie trupy i ścierwa koni, plamy krwi, pocięte, porąbane kolasy. Kozacy kryli się za kołami i pod osiami – pojawiali na chwilę, aby oddać strzał, a potem znikali, aby zabrać od swych kompanów nabitą broń.
Polacy nie mogli rozerwać taboru, nie byli w stanie wyrąbać sobie drogi do wolności. Śmierć zajrzała w oczy młodemu pułkownikowi. Stłoczeni wśród wozów jeźdźcy padali od kul kozackich armat i arkebuzów, walili się z koni, cięci kosami, kłuci spisami, ściągani na ziemię, spadający z pokrwawionych wierzchowców.
– Zawracać! – ryknął rozpaczliwie. – Musimy się przebić!
* * *
Dantez bił się z myślami. Spoglądał na szeregi polskiej jazdy, która wyłoniła się zza wzgórza, lecz hetman Kalinowski wstrzymał atak, nie chciał pomagać Sobieskiemu. To było szaleństwo, za które Kalinowski winien zapłacić utratą buławy. To była kara za wstawienie się za Tarasem...
A tymczasem tuż obok walczyła i ginęła husaria. Najwspanialsza jazda, jaką kiedykolwiek widział Dantez. O trzy strzelania z łuku umierał Marek Sobieski, który wstawił się za nim pod szubienicą w Przemyślu. Umierał Odrzywolski, pułkownik pułkowników Rzeczypospolitej, stepowy rycerz, mąż honoru i cnót. Walili się z siodeł na zakrwawioną ziemię dumni i pyszni szlachcice polscy, których Dantez tak nienawidził. I tak... podziwiał.
Nie mógł wymówić tego słowa. Nie wiedział, co się z nim działo. Niezależnie od przysięgi, którą złożył, niezależnie od misji, jaką miał do wypełnienia, nie mógł stać i patrzeć na śmierć porywającą jego towarzyszy broni.
„Stój, głupcze! Stój i nie ruszaj się” – szeptał mu do ucha głos Eugenii.
Jednak Dantez nie był w stanie tak stać i nic nie robić. Do diabła, do kroćset, zaczynał mieć dość tego wszystkiego. Sacrebleu!
Jednym ruchem wyciągnął pałasz z pochwy i dał znać pałkerom.
– Ruszać z miejsca!
Rajtarzy wrzasnęli jak jeden mąż. Świsnęły dobywane z pochew szable i pałasze, nad polem bitwy zabłysło sześćset obnażonych ostrzy.
Poszli rysią, bez rozkazu, prosto ku tylnej ścianie taboru!
– Gotuj broń!
W rękach rajtarów błysnęły półhaki i puffery. Kozacka forteca rosła w oczach.
– Feuer!
W ogłuszającym huku dali ognia w plecy Zaporożców. Najpierw pierwszy szereg, potem drugi.
– Alt!
Jak burza spadli na słabo obsadzone, tylne rzędy taboru. Dantez pierwszy dopadł wozów, cudem uchylił się od pchnięcia spisą, a potem uderzył z zamachu, rozwalając kozacki łeb. Jego koń zarżał, stanął dęba, a kiedy opadł, Francuz ciął kolejnego rezuna – szybkim, pewnym ciosem rozpłatał mu bark wraz z ramieniem. Tnąc, odbijając cięcia, tratując Kozaków, dopadł do pierwszej bramy taborowej.
– Rwać tabor! – zakrzyknął.
Wziął zamach i ciął ze świstem. Łańcuch przeciągnięty przez burtę wozu pękł z brzękiem. Rajtarzy zeskoczyli z koni, rzucili się, aby odtoczyć na bok kolasy.
– Razem, równooo!
Wozy drgnęły, pchane silnymi ramionami, odsłoniły przejście do wnętrza taboru.
– Za mną!
Jak wicher rajtarzy wpadli w ulice taborowe. Kozacy rażeni od przodu przez husarzy i pancernych Sobieskiego, nie wytrzymali ani pół pacierza. Rozpierzchli się, gdy tylko na karki wsiedli im ludzie Danteza. Szybko i sprawnie rajtarzy przerąbali liny, odwrócili i przetoczyli wozy taborowe, odskoczyli na boki. A wówczas zakrwawieni jeźdźcy polscy zaczęli wypadać z kosza.
– W tył! – krzyknął Dantez. – Zuriick!
Rajtarzy rozpierzchli się, robiąc drogę husarii. Pancerne znaki wypadły na wolność z wrzaskiem, chrzęstem i łoskotem, z szumem skrzydeł i brzękiem zbroic. Z tyłu taboru zagrały jeszcze raz bezsilne zaporoskie armaty, załomotały bębny.
A Dantez zatrzymał się na uboczu i zdjął kapelusz.
Zaś potem skłonił się Sobieskiemu.
* * *
– Z kim ty trzymasz? Z nami czy z Polakami?! Dantez milczał. Drżącą ręką podniósł do ust puchar z winem. Eugenia prychnęła ze złości, uderzyła go w dłoń, wytrącając naczynie. Dantez chwycił ją za rękę i przytrzymał.
– Gdybym wiedział, kim wy jesteście. Gdybym znał oblicze pana Śmierci... Bądź pewna, że wówczas byłbym o wiele wierniejszym sługą.
– A ja zapewniam cię, że lepiej dla twej szyi, że nie widziałeś jego twarzy.
– Kim on jest, Eugenio?! Dlaczego powierzył mi tak straszne brzemię? Po cóż chce dokonać tak potwornej zbrodni?!
– Zapewniam cię, panie Dantez, że jego brzemię nie jest lżejsze od twego. Jak myślisz, co zrobi, gdy dowie się, że nadużyłeś pokładanego w tobie zaufania? Sobieski żyje. A miał zginąć. Lada chwila wybuchnie konfederacja. Lada chwila wszystkie nasze plany obrócą się wniwecz. Czy możesz mi rzec, dlaczego pomogłeś mu wydostać się z taboru?!
Dantez milczał.
– Ile ci zapłacili za zdradę, mości kawalerze? Pięć tysięcy? Dziesięć? Co dali ci Sobieski i Przyjemski, że nagle zacząłeś ich wspierać?!
– Dali mi samego siebie – wykrztusił Dantez. – Polacy pokazali mi... takiego mnie, jakim niegdyś byłem. Nie obawiaj się, nie zdradziłem. To była jeno krótka chwila sentymentu.
– Sentymentu?! Ty oszalałeś, Dantez! Co mam napisać do Śmierci? Że już nie stoisz po naszej stronie?!
– Sobieski nie zaszkodzi naszym planom. Konfederacja jeszcze nie została zawiązana...