Roześmiała się zjadliwie, a potem spojrzała mu prosto w oczy.
– Sobieski i Przyjemski nawiązali rokowania z Kozakami. Jeszcze dzień, dwa, a podpiszą nową ugodę, nie oglądając się na króla, hetmana i szlachtę. A potem ruszą na Warszawę. Jeśli to się stanie, wszystkie nasze starania niewarte będą funta kłaków.
– Ugodę? Z Kozakami? Jak to?! – zakrzyknął Dantez. – Jak to możliwe?
– Wyprowadzili nas w pole, panie bracie. Co teraz? Co mamy robić?
Dantez spuścił wzrok. To było... nie do uwierzenia.
– Skąd wiesz o tym wszystkim?
– Przespałam się ze sługą Przyjemskiego. Miał długi język. Jak wszyscy mężczyźni.
Dantez ukrył twarz w dłoniach.
– To... to niemożliwe. Szlachcice polscy... Z rezunami? To nie mogło się stać!
– Lepiej myśl, co wypada nam uczynić!
– Nie możemy do tego dopuścić. Czy wiesz, gdzie toczą się rokowania?
– W Taraszczy, w starej cerkwi.
– A więc, Eugenio, musimy działać. Weź trzydziestu rajtarów, odnajdź pana Baranowskiego i powiedz mu o wszystkim.
– A co potem?
– Potem? Odnajdźcie kozackich wysłanników. I poślijcie ich na samo dno piekła!
Pokiwała głową.
– Nie nazywam się Eugenia – wyszeptała.
– A więc jak? – porwał ją w ramiona i złożył na wargach kobiety długi, namiętny pocałunek.
– Jestem Justyna Godebska.
– Nie jesteś Francuzką? Myślałem, że należysz do fraucymeru królowej?
– Może. A teraz bywaj, luby...
– Eugenio... to... Justyno... Ty... wrócisz?
– Nie pojedziesz ze mną?
– Jeśli wybuchnie bunt, będę jedynym stronnikiem Kalinowskiego. Nie mogę się stąd ruszyć.
– A więc bywaj.
– Wrócisz do mnie?
– Może.
* * *
Ledwie słońce rozjaśniło tumany mgieł wiszących nad Bohem, ledwie z oparów wyjrzały wzgórza i lasy, przed bramą obozu zaczerniały ludzkie i końskie sylwetki.
Wracali pokonani. Ranni na pokrwawionych, pokrytych pianą koniach wlokących się wolno, utykających, prowadzonych za uzdy przez towarzyszy i pocztowych. Nadciągali żołnierze pokryci błotem i krwią z ran, w porwanych żupicach i rajtrokach, w powyginanych zbrojach, pociętych kolczugach.
– Chmielnicki idzie! – krzyknął do dragonów przy obozowej bramie Stanisław Górski, porucznik chorągwi pancernej, trzymający się za rozrąbany łeb, przewiązany zakrwawionymi szarpiami. – Orda! Pobili nas! Budźcie hetmana!
Zagrano larum i obóz napełnił się szczękiem broni, końskim rżeniem, łoskotem, gwarem i okrzykami. Od ust do ust, od namiotu do namiotu, od wozu do wozu, szło jedno, wstrząsające słowo:
– Kozacy!
Pospiesznie narzuciwszy wams i rajtrok, Przyjemski skoczył na koniu ku bramie obozowej. Wkrótce pojawił się Sobieski, dojechał Odrzywolski, Korycki, Niezabitowski i cała reszta starszyzny. Za nimi wypadali z obozu towarzysze i pocztowi spod chorągwi i wkrótce cały tłum żołnierzy zgromadził się na błoniach przed nim.
– Co się dzieje?! – wykrzyknął Przyjemski. – Gdzie Chmielnicki? Gdzie Tatarzy?!
– Osaczyli nas! – jęknął Górski. Na jego bandażu pojawiły się nowe plamy krwi. – Orda Karaczy-beja przeszła Boh pod Czetwertynówką!
– Jakże to? Przecież pod Ładyżynem przeprawa zdobyta! Bohun pobit. Cofnął się? Nie może to być!
– Fortel to był! Figiel Bohunowy! Kiedyśmy Kozaków zabawiali, reszta kosza razem z ordą przeszli brody pod Czetwertynówką i Soroką! Gorze nam!
Podnieśli głowy, słysząc łoskot kopyt ciężkich, rajtarskich fryzów, szum końskiej kity na szczycie buńczuka i łopot chorągwi koronnej. To nadciągał Kalinowski w otoczeniu rajtarów z regimentu Bogusława Radziwiłła.
– Mości panie hetmanie – rzekł Przyjemski. – Kozacy przeprawili się przez Boh powyżej obozu!
Kalinowski zbladł. Osadził konia tuż przy rannym Górskim, podtrzymywanym przez zakrwawionych towarzyszy i trącił go buławą w ramię.
– Pójdziesz pod sąd, panie poruczniku, za sianie zamętu! Za podżeganie do buntu! – wycedził przez zęby. – Wracać do chorągwi! Gotujemy się do boju!
– Nie utrzymamy się w obozie – odezwał się Przyjemski. – Mamy za mało wojska, aby obsadzić wały. Umknij z jazdą, mości panie hetmanie! Zachowaj dla Rzeczypospolitej rycerstwo koronne. Ja zostanę w redutach z piechotą i wezmę na siebie impet nieprzyjacielski. W tym czasie zdążysz zebrać resztę chorągwi i przyjść mi z odsieczą.
Pomruk rozszedł się między starszyzną.
– Jego mość pan generał ma rację – rzekł sędziwy Jan Odrzywolski. – Obrona w obozie to klęska. Uchodząc, ocalimy husarię i chorągwie pancerne. A gdy nadejdą posiłki i wojska z Kamieńca, wrócimy popróbować szczęścia z Chmielnickim!
Kalinowski popatrzył na oficerów. Przesuwał wzrok od jednego spalonego słońcem, poznaczonego bliznami oblicza do drugiego. Wyczytał w nich klęskę.
– Zostajemy w obozie i przyjmujemy bitwę! Do chorągwi! – warknął Kalinowski.
Nikt się nie poruszył.
– Danteeeeez! – krzyknął hetman. – Danteeeeez!
– Nie masz go przy nas, miłościwy panie!
– Sprowadzić go! – wykrzyknął Kalinowski. – Natychmiast!
* * *
Kim był pan Śmierć? Jakie oblicze skrywał człowiek, w imię którego Dantez posłać miał na śmierć tysiące ludzi? Dlaczego chciał doprowadzić do tak strasznej nemezis?
Francuz pił w swoim namiocie otoczony strażami. Sam dolewał sobie wina i ciągle myślał nad swym niewesołym losem. Zastanawiał się, czy Śmierć był magnatem, jednym z ukrainnych królewiąt, czy też dworaków z otoczenia Jana Kazimierza? Jeśli pod maską krył się polityczny statysta, to Dantez mógłby od biedy założyć, że był którymś z senatorów Rzeczypospolitej. Chociaż miał wątpliwości. Do diabła, który kasztelan czy wojewoda poważyłby się na taki czyn? Janusz Radziwiłł, hetman polny litewski, który zerwał ostatni sejm? A może jego krewny, krajczy litewski Bogusław, którego regimentem dowodził Dantez? Czyżby któryś z Lanckorońskich? Ba, być może nawet sam podkanclerzy Radziejowski, skazany w styczniu na wieczystą banicję za zajazd na pałac Kazanowskich, dokonany w obecności króla. Gdyby żył stary kanclerz Ossoliński, Francuz podejrzewałby jego. Jednak Ossoliński dawno już oddał ducha Bogu, podobnie jak jego zaprzysięgły wróg, Jeremi Wiśniowiecki.
Do diabła, skoro nie był to Jarema, to kto? Przecież nie poczciwy wojewoda bracławski Kisiel ani hetman Kalinowski!
Tylko który magnat polski nosił na szyi złotą kollanę z symbolem baranka? Baranka... Dantez chwycił się za głowę. Oto czuł, że jest o krok od odkrycia wielkiej tajemnicy. Wiedział, że Śmierć popełnił błąd, pozostawiając przy swoim stroju ten strojny łańcuch, bo – Bertrand był tego pewien – tak zacnego i kosztownego klejnotu nie nosiłby na szyi byle posesjonat czy magnat na dorobku, mający w swym ręku zaledwie kilka wsi.
– Wasza miłość! Wasza miłość...
Dantez był pijany, więc nie od razu zorientował się, co się święci. Do namiotu wpadł jego wachmistrz i pozostawieni na straży rajtarzy. Wszyscy z dobytymi pałaszami i pistoletami.
– Wasza miłość, co czynić?! Bunt w obozie!
– Co?!
– Polacy koło ogłosili. Nie chcą słuchać hetmana. Bunt, wasza miłość!
Wachmistrz przypadł do jego ręki, zerwał kapelusz z głowy i skłonił się nisko.
– Łaski, miłościwy panie! – zakrzyknął. – Toż nas Polacy rozsiekają na dzwona! Uchodźmy, pókiśmy żywi!
– Składaliśmy przysięgę Najjaśniejszemu Panu! Sprowadźcie konie! Jedziemy do hetmana! Podsypać panewki, broń w pogotowiu! Ogłosić alarm na kwaterach! Regiment na koń!
Dantez sam pierwszy skoczył ku wyjściu. Szybko podano mu jego dzianeta; rajtarzy w skórzanych koletach otoczyli go ze wszystkich stron.
– W skok! Do hetmana!
Pomknęli jak burza obozową ulicą pomiędzy rzędami wozów i namiotów. W obozie panował zamęt i wrzawa. Słyszeli łoskot werbli, tętent kopyt dochodzący z majdanu. A potem doszedł do nich ryk z tysięcy ludzkich gardzieli. Gdzieś z prawej, między namiotami huknęły strzały.
Dantez osadził konia tuż przed hetmańskim namiotem, budząc popłoch wśród strzegących go hajduków. Czeladź Kalinowskiego miała rusznice na podorędziu, kryła się za ostrokołem, jakby za chwilę miała zwalić się tutaj połowa chorągwi koronnych z całego obozu.