Chorągwie pomknęły ku rajtarii Danteza. Oberstlejtnant cofnął konia ku pierwszej linii jeźdźców i machnął obnażonym rapierem. Znał dobrze niemiecką komendę.
– Riihrt euch!
Rajtarzy ruszyli rysią w stronę pędzących chorągwi pancernych. Tysiąc ramion opadło ku olstrom, tysiąc pufferów podniosło się do strzału.
– Feuer!
Pierwsza i druga linia dały ognia. Stu jeźdźców polskich spadło z koni, kilka wierzchowców runęło na ziemię.
– Alt!
Czarni jeźdźcy przeszli w skok. Porwali za pałasze i wpadli w prochowe dymy po wystrzałach.
Od razu runęła na nich polska jazda. Najpierw rozległ się kwik i rżenie tysiąca koni, potem szczęk broni, huk strzałów i przedśmiertne rzężenie konających. Rajtarzy stawili twardy opór. Poleciał trup, gdy szable zderzyły się z pałaszami, kiedy czarni jeźdźcy i knechci rąbali się z towarzyszami pancernymi i pocztowymi. Chorągwie opadły rajtarów ze wszystkich stron, ci zaś zbili się w kolisko, koń przy koniu, bronili zaciekle, osłaniali...
Dowodzący pancernymi Seweryn Kaliński machnął buzdyganem. Na ten znak zabrzmiały trąbki. Chorągwie polskie odskoczyły, pozostawiając zakrwawiony wał trupów końskich i ludzkich, zwinęły się w bok, nie mogąc złamać szyków wroga. A potem z szumem skrzydeł runęła na rajtarów nawała husarii Sobieskiego i Odrzywolskiego. Odrzuciła ich w tył, zmyła jak morska fala wątłe źdźbła trzciny... Nikt już nie myślał o oporze. Husarze parli przez zwały trupów, cięli rajtarów bez litości i miłosierdzia, napierali na nich końskimi piersiami. Nikt nie prosił o litość. Żaden z ludzi Danteza nie wyciągnął pałasza rękojeścią ku zwycięzcom, nie krzyknął: „Pardon!”. Marli w milczeniu, bronili się do ostatniej kropli krwi – bici, miażdżeni i tratowani, oddając cios za cios, a pchnięcie za pchnięcie. Kalinowski walczył do końca. Wreszcie, gdy husarze i pancerni wyrżnęli rajtarów, dopadli hetmana na środku krwawego pola, chwycili żywcem, otoczyli ze wszystkich stron. Stał i patrzył beznamiętnym wzrokiem na trupy, krew i martwe konie.
– Całego wojska jest wola, abyś waszmość nie żył – rzekł Przyjemski. – Wydaj rozkaz Szkotom, aby skapitulowali! Dość już rozlewu krwi.
Hetman nie poruszył się.
– Zabrać go! – rzucił Przyjemski do dragonów. – Zatrzymać w kwaterze i pilnować!
Kalinowski dał się prowadzić bez protestów. Nie powiedział ani słowa, gdy otoczyli go żołnierze. Sobieski pochylił się do Przyjemskiego.
– Gdzie jest Dantez?
– O, do kroćset! Chwytaj go, łap, póki nie będzie za późno!
– Nie trzeba – rzekł czyjś głos.
Dantez, zakrwawiony, blady i ledwie żywy szedł ku nim przez zwały trupów. Wreszcie przyklęknął na jedno kolano, wbił rapier w ziemię i zdjął kapelusz.
– Parol, mości panowie!
Przyjemski skinął na swoich dragonów.
– Brać go!
* * *
Do Taraszczy przybyli jeszcze tego samego dnia. Zanim wystygły lufy dział i muszkietów, trupy przy redutach, Sobieski łomotał już z Przyjemskim, Odrzywolskim i Czaplińskim do wrót cerkwi. Tym razem jako deputaci konfederacji wojskowej. Bohun i kozaccy pułkownicy czekali na nich tak jak przed dwoma dniami – przed carskimi wrotami. Pokłonili się w milczeniu Kozacy Lachom, a Lachy Kozakom. Pozdejmowali wszyscy kołpaki, czapy i kapuzy – jedne polskie, a drugie... też polskie, jeno zdobyczne. A potem zapadła cisza. Długa, straszna, napięta.
Szlachcice i możni panowie. Pułkownicy i posesjonaci, ostatni rycerze Starego Świata, dziedzice herbów i klejnotów Sarmatów, którzy przybywszy nad Vistulę przed wiekami, uczynili mieszkających tam Słowian swymi poddanymi, mierzyli się wzrokiem z mołojcami ze stepów, którzy zrodziwszy się z bitwy i rzezi, z nieśmiertelnej chwały wojska zaporoskiego, sięgali teraz po najwyższy laur – po herby i przywileje szlacheckie. Po wolności zdobyte krwią i polskim mieczem na wojnach z Krzyżakami, Brandenburami, Moskwą, Turkami i Tatarami, wydarte królom tyranom i własnym władcom w zamian za wierną służbę, za miłość, honor i oddanie, za brak trucizny w kielichu i plecy bezpieczne od skrytobójczego ciosu. Przywileje szlacheckie przeniesione potem na pogańskich Litwinów w ugodach i uniach: krewskiej, horodelskiej i lubelskiej. I oto po wiekach wnukowie i prawnukowie tamtych wielkich rycerzy, panowie polscy przenieść mieli swą wolność jedyną w Europie na Kozaków zaporoskich. Darować swe starodawne herby i klejnoty ludowi prostemu i nieuczonemu, lecz przecież dzielnemu, który w rozlicznych bitwach i przewagach pokazał siłę, moc i męstwo. Od czterech lat panom polskim przyszło wszak srodze zaznajomić się z kozackim orężem pod Żółtymi Wodami, pod Korsuniem, Piławcami, Zbarażem i Zborowem.
Bohun zacharczał. Rozkasłał się, plując krwią. Był blady, słaby, Baran i Groicki podtrzymywali go z dwóch stron, aby nie upadł.
– Wa... Waszmościowie. Sarmaci polscy – rzekł cicho, zanosząc się kaszlem. – Mniemam, że przywieźliście nam odpowiedź na nasze punkta ugody z wojskiem zaporoskim. Jeśli tak, to jak brzmi wasze ostatnie słowo...?
Przyjemski zmiął w ręku pismo z odpowiedzią. Zamierzał zrazu odczytać ją wszystkim obecnym, ale nie miał siły. Wziął głęboki oddech.
– Mości panowie pułkownicy wojska zaporoskiego. Odpowiedź nasza... Brzmi...
Spuścił głowę i położył doń na rękojeści rapiera.
– Brzmi: nie. Nie damy wam naszych przywilejów szlacheckich. Nie przypuścimy Kozaków do herbów.
Pomiędzy Zaporożcami nastała straszna, przejmująca cisza.
– Nie ujmując wam rycerskiej waleczności i dzielności, nie możemy przypuścić do przywilejów ludzi, którzy nie urodzili się szlachtą, ale są generationis plebeorum, w chłopy obróconym pospólstwem. Wolność szlachecka nasza została dana nam od Boga za cnoty i męstwo herbowych panów braci. I jako taka nie może być przeniesiona na stany niższe: na łyków miejskich, a nade wszystko na stan plebejski, chłopski, z którego większość z was się wywodzi.
Bohun zacharczał, o mało nie upadł, ale podtrzymali go Kozacy. Pomruk rozszedł się między kozackimi pułkownikami; wąsy, brwi i brody zjeżyły się, ręce porwały za szable i pistolety. Już, już Groicki i Baran chcieli rzucić się na deputatów polskich, już ktoś okrzyknął Kozaków przed cerkwią; zwada wisiała w powietrzu.
Spokój uratował Bohun. Uderzył po ramieniu Groickiego, odepchnął Barana, walnął buławą w stół. I zbladł, omal nie padłszy na złożone tam papiery.
– A więc tak to – wykrztusił z trudem. – Jak my byli wam... potrzebni, to wy nam sukno dawali, na morze pozwalali, to Lachy Kozaków za braci rodzonych mieli. Jak było potrzeba pod Chocim, poszli my pod Chocim. Jak była zwada pod Smoleńskiem, poszliśmy pod Smoleńsk. Jak cara było łupić, tak i łupiliśmy. Jak Władysława pana wspierać, tedy szablami drogę do prestoła carskiego rąbaliśmy. A jak już niepotrzebny był Kozak, to go nahajem od pańskiego stołu popędzić, ochłapa nawet nie rzuciwszy. To go przycinać jak paznokcie albo włosy. To mu futor odebrać, dzieci na śmierć zbić, to go w stepy wypędzić, niechaj zdycha jak sobaka.
Umilkł. Krew puściła mu się z ust.
– Jedno wam powiem, panowie Lachy – wyjęczał. – Niewarci jesteście swej wielkiej Rzeczypospolitej. I to wam mówię, przepowiadam, że kiedyś ją stracicie... Utracicie swój dwór, swoją spuściznę, co ją ojcowie wasi diabłu, Moskwie i pohańcom z gardła wydarli. Detyny wasze będą jej po świecie szukać; tułać się i ręce załamywać. Ale nigdy jej nie znajdą. I dopiero wtedy poznacie, coście utracili, zaprzepaścili na wieki, kiedy was Moskwicin batogiem wolności uczyć będzie. Kiedy Niemce z psami was równać będą. Nam to już za jedno będzie. Po Siczy trawa wtedy porośnie, stratują nas bachmaty tatarskie, wyreże Moskwa i Turcy. Ale wy będziecie trwać... Pokolenia całe pójdą w ogień, wrogowie morze krwi z was wytoczą i przepadną wam wasze herby, pierścienie, delie i konie, zamki i miasta. A koronę królestwa niebiańskiego Rzeczypospolitej trzy czarne orły rozdziobią. Tyle wam zostanie z waszej lackiej chwały.