Выбрать главу

Z brzękiem ostróg do środka wkroczyły oberwane, ponure postacie polskich żołnierzy w postrzępionych żupanach, rajtrokach i wypłowiałych deliach. Za nimi weszli czarni rajtarzy. Zatrzymali się na progu. Ich spojrzenia skrzyżowały się.

– Waszmość z obozu? – zapytał Baran. – Ostawiłeś tu coś?

Szlachcic stojący na czele Polaków uśmiechnął się zimno, strasznie, bezlitośnie. Jego dłoń w żelaznej rękawicy sięgnęła po rękojeść szabli.

– Poczekajcie, moje dziatki – wyszeptał. – Nakarmię was dzisiaj do syta. Taaaaak. Wiem, żeście spragnione...

– Panie szlachcic, co wy?

– Gdzie jest akt unii batowskiej?

Pułkownik czerkaski pochylił się, jego wargi ściągnęły się, odsłaniając zęby. A potem chwycił za rękojeść ordynki.

* * *

Na kolokwium z marszałkiem konfederatów i pułkownikami Dantez szedł ze spokojem w duszy. Ma się rozumieć, iż nie czekał go bynajmniej przyjacielski dyskurs przy piwie i gorzałce. Francuz spodziewał się najgorszego – wybuchu gniewu konfederatów, tortur, a może nawet i śmierci. Wszystko w zależności od tego, w jakich nastrojach byli panowie szlachcice. Humor zaś zależał często od ilości wypitego miodu i wina.

Bertrand nie ronił łez nad swoim losem. Oto już raz, pod szubienicą w Przemyślu wyśliznął się z objęć kościstej kochanki. Nie był pewien, czy uda mu się to po raz drugi, lecz przecież był dobrej myśli. Wszak, jak powiadano w Polsce: do trzech razy sztuka. A on uniknął śmierci zaledwie po raz pierwszy. Oczywiście, gdyby liczyć wszystkie bitwy i pojedynki, które przetrwał, zebrałaby się nie jedna, ale przynajmniej tuzin kresek. No, ale cóż – i tak dane mu było pożyć dłużej niż mniemał. Przynajmniej raz okpił śmierć, więc gotów był stawić jej czoła z podniesioną głową. W sumie – nie pierwszyzna.

W hetmańskiej kancelarii zgromadzili się najważniejsi pułkownicy wojska koronnego. Był marszałek Przyjemski, był Odrzywolski, Sobieski, Grodzicki, Druszkiewicz i wielu innych. Ledwie mieścili się za stołem. Dantez bez wzruszenia spoglądał na srogie wąsate oblicza poznaczone bliznami, na błyszczące oczy, podgolone wysoko rycerską modą łby. Skłonił się dwornie przed marszałkiem i uśmiechnął smutno do Sobieskiego.

– Panie pułkowniku Bertrandzie de Dantez. Byłeś zaufanym sługą i poplecznikiem hetmana Kalinowskiego, którego wyrokiem koła wojskowego konfederackiego uwięziliśmy za zdradę i szaleństwo, gdy chciał wykorzystać armię koronną do prywatnej wojny z Chmielnickim. Dlatego też pozostaniesz pod strażą, dopóki nie wyjaśnimy całej tej sprawy na najbliższym, ekstraordynaryjnym sejmie. Tymczasem jednak wydarzyła się rzecz straszna, która potwierdza nasze domniemanie, iż istniał spisek lub też doszło do zdrady Rzeczypospolitej. Ktoś oto przekazał Kozakom plany obozu pod Batohem i komput armii koronnej. Zdradził nas i wydał na śmierć z rąk Chmielnickiego!

Przyjemski rzucił na stół nakreślony na papierze plan obozu. Dantez spojrzał na niego i uśmiechnął się smutno.

– Zapytuję tedy, czy waszmość widziałeś te papiery, a jeśli tak, to czy wiesz, kto przekazał je Kozakom?

Gorzki uśmiech nie schodził z warg Danteza.

– Tak – rzekł, patrząc Przyjemskiemu prosto w oczy. – Widziałem te mapy. Jednak zanim cokolwiek powiem, mości panowie, zaręczcie mi waszym honorem, że nie rozsiekacie mnie po tym, co usłyszycie. Gorąca krew w was, panowie Polacy, a ja chciałbym jeszcze trochę nacieszyć się winem i niewiastami.

– Tego nie mogę obiecać. Jednak... – Przyjemski zawiesił głos – ...daję nobile verbum przy świadkach, iż jeśli jesteś w to zamieszany, nie zabijemy cię tutaj, ale staniesz przed sądem Rzeczypospolitej. W tym wypadku przed sądem sejmowym, który sprawiedliwie osądzi twą winę.

– Słowo waszej miłości w zupełności mi wystarczy – rzekł Dantez.

– A zatem mów, mości kawalerze. Kto nas zdradził. Kto wydał Chmielnickiemu i Bohunowi plany obozu?!

Dantez nabrał powietrza w płuca. Nie mógł wytrzymać wzroku szlachciców polskich, więc spojrzał w ziemię.

– Jam to, nie chwaląc się, sprawił.

– Co?!

– Jak to?!

– Zdrada!

– Na pohybel!

Pułkownicy krzyknęli, zerwali się z miejsc, a co gorętsi chwycili za szable. Na szczęście pohamował ich Przyjemski. A właściwie uczynili to jego dragoni z nabitymi muszkietami.

– Jakże to... – jęknął Odrzywolski. – Dlaczegoś to uczynił? Dlaczegoś odpłacił Rzeczypospolitej zdradą za gościnę?

– Wiem, że to, co powiem, zadziwi was lub zgoła rozwścieczy – ciągnął Dantez. – Jednak nie działałem sam. Jestem tylko wiernym sługą możnego pana, który uratował mnie od śmierci, dał nominację na oberstlejtnanta i wysłał do waszego obozu z misją, aby wydać na śmierć Kozakom całe rycerstwo koronne. W tym celu miałem wkupić się w łaski hetmana Kalinowskiego, obiecując mu z dawna wymarzoną buławę wielką i skłonić go do ataku na Kozaków. Potem zaś moim celem stało się wspomożenie Chmielnickiego, aby bez trudu rozprawił się z armią koronną. Mój pan wydał na was wyrok. Ja miałem być Mistrzem Małodobrym, Kalinowski mym czeladnikiem, a Chmielnicki – katowskim mieczem!

Wrzawa, jaka wybuchła po tych słowach, słyszana była aż na majdanie. Pióro w ręku pisarza złamało się na pół – natychmiast sięgnął po następne, lecz nie mógł zanurzyć go w inkauście. Zamoczył w końcu pióro aż po brzechwę, złamał je znowu, przewróciwszy kałamarz... Nie był w stanie pisać.

– A zatem, panie Dantez, kim był twój pan? Wyjaw nam jego imię!

Dantez zadrżał. Oto nadeszła najgorsza chwila.

– Mój pan, który chciał waszej śmierci... To...

Jego spojrzenie pobiegło w lewo, ku słupom podtrzymującym strop. Na jednym z nich wisiał wielki portret. Przedstawiał potężnego pana o marsowym spojrzeniu, przyodzianego w przepyszny, karmazynowy żupan, w delii obszytej sobolami i gronostajami. Na jego dumnie uniesionej głowie czernił się sobolowy kołpak ze złotym trzęsieniem. A z szyi zwisał... złoty łańcuch z podobizną baranka... Najświętszy, hiszpański i cesarski order Złotego Runa, nadawany wyłącznie książętom czystej krwi i udzielnym władcom. W Rzeczypospolitej był tylko jeden mąż, jeden możny, największy ze wszystkich pan, który mógł go nosić... Był to...

– Ten, który zdradził Rzeczpospolitą – rzekł Dantez łamiącym się głosem – wydał na śmierć rycerstwo koronne, to Jan Kazimierz Waza. Wasz król wybrany na elekcji Anno Domini 1649. Wasz suweren. On zażądał krwi i szlacheckich gardeł. Jego Królewska Mość wydał was na zgubę.

Uczyniło się cicho. Tak cicho, że słychać było ciężki oddech koni stojących na majdanie, pokrzykiwania straży i skrzyp przetaczanych wozów.

– Nie może to być.

– Nie – szepnął Sobieski. – To niemożliwe!

– Łżesz, waszmość!

– Dowody! Jakie masz dowody?!

– Składałem przysięgę przed Jego Królewską Mością dwa miesiące temu na zamku w Krasiczynie. W zamian za to dostałem nominację na oberstlejtnanta, na której widnieje królewski podpis – wyjaśnił Dantez. – I w końcu, mości panowie, dlaczego człowiek taki jak ja miałby zdradzać wojsko koronne, o ile nie szły za tym rozkazy królewskie? Cóż takiego mógłby dać mi Chmielnicki za plany obozu? Beczkę dziegciu? Pałac na Ukrainie? Alboż to jakieś pałace ostały się przy Kozakach, poza tymi, które odebrali panom ruskim? Chyba prędzej futor bym dostał na Ukrainie!

Burza, która wybuchła po tych słowach, zda się zatrzęsła w posadach hetmańską kancelarią. Pułkownicy krzyczeli, wrzeszczeli, wywijali szablami. Niektórzy płakali, wsparłszy głowę na rękach. Inni stali z otwartymi ustami, oszołomieni. Piorun, gdyby uderzył w środek namiotu, nie uczyniłby większego wrażenia niż słowa Danteza.

– Jeśli to prawda – rzekł Przyjemski, który jako jedyny zachował spokój – to... gorze nam, waszmościowie. Ioannes Casimirus Rex pisze się Najjaśniejszy Pan. ICR znaczy się. A powinno być: Initias Calamitatis Regni!

– To niemożliwe... Niemożliwe... – powtarzał Odrzywolski.