– Mów, mości kawalerze. Mów, dlaczego tak się stało. Cóż obiecował sobie Jan Kazimierz Waza po tej zdradzie? Dlaczego chciał wydać nas na śmierć?!
Dantez zachwiał się. Przez pustkowia i wypalone stepy swej pamięci wrócił do tamtej chwili, gdy w kaplicy krasiczyńskiego zamku rozmawiał z panem Śmiercią. Czyli z Janem Kazimierzem, wielkim księciem ruskim, pruskim, mazowieckim, inflanckim...
– Król chce zbudować nową Rzeczpospolitą. Nowe królestwo Polski i Litwy, w którym zaprowadziłby absolutum dominium. Nasz pan zazdrości Ludwikowi Słońce, cesarzowi i władcom Hiszpanii. Zazdrosny jest nawet o Cromwella, który tyranem jest okrutnym i w Anglii wedle swej woli pali i ścina. Wie jednak król Jan Kazimierz, że największą przeszkodą w jego zapędach jest naród szlachecki Rzeczypospolitej. A ostatnia jego ostoja to armia Korony Polskiej; rycerstwo, które może zbuntować się przeciwko królowi. Nasz pan zatem postanowił zdradzić was i wydać na rzeź Kozakom. A wszystko po to, aby na przyszłym sejmie wstrząsnąć Rzeczpospolitą i pokazać, że rycerze koronni niezdatni są dla obrony kraju przed wrogiem. Wówczas sejm dałby mu pieniądze na wojsko cudzoziemskiego autoramentu, które będzie posłuszne królowi. Jan Kazimierz chciał zastąpić rycerską jazdę polską, husarię i pancernych cudzoziemskim żołnierzem, bo gdy już miałby taką siłę w ręku, wywołałby wojnę domową, pobił szlachtę i zniósł waszą wolność szlachecką. Na zawsze.
Przyjemski spuścił wzrok.
– To brzmi tak strasznie, że aż... prawdziwie.
– Bo jest prawdą. Co mogę potwierdzić przed sejmem i senatem. I przed każdym sądem Rzeczypospolitej.
Sobieski powiódł wzrokiem po srogich obliczach pułkowników i rotmistrzów.
– Jan Kazimierz zdradził nas, jakoby psów niewiernych, a za krew naszą za Rzeczpospolitą przelaną, ofiarował nam śmierć.
– Za co?! – jęknął stary Odrzywolski. – Za co to wszystko? Za mą siwiznę i blizny? Za tyle lat służby?
– Za politykę – mruknął Przyjemski. – Jest bowiem w Europie rzecz, która zwie się polityką jaśnie oświeconych monarchów i ich dynastii. I w imię tej polityki poświęca się ludzi honoru, dosypuje trucizny do kielichów, dźga w plecy sztyletami i zamyka w Bastylii. Ot i my – rycerstwo koronne – zbędni jesteśmy Jego Królewskiej Mości. Jeno kto będzie za nas Rzeczpospolitą piersiami osłaniał? Pludracy niemieccy i francuscy, co za srebrnika do obozu wroga przejdą?
– Jeśli coś mogę rzec – powiedział Dantez spokojnie – to śmiem twierdzić, że każdy władca świata skazałby was na śmierć. Czy byłby to Ludwik, czy Filip, Cromwell, czy Fryderyk. Nie pasujecie zgoła do ich obrazu świata. Albowiem jesteście wolnymi ludźmi... Obywatelami, co ustanawiają władców i obalają tyranów. Wyście panowie polscy, co chcą rządzić Rzeczpospolitą, a nie jeno być rządzeni. I jako tacy śmiertelnym zagrożeniem jesteście dla każdego władcy. Jego Królewska Mość chce być jak Ludwik Słońce, który jest państwem i wszystkim, co do niego należy. Nie widzi jednak, że oto z woli narodu szlacheckiego przyszło mu panować nad wolnymi ludźmi, którzy sami chcą swoje prawa ustanawiać. I nie rozumie tego, że władając z woli narodu szlacheckiego nie musi obawiać się skrytobójczego ataku, zdrady, zasadzki i podstępu, gdyż jeśli nawet ktoś wystąpi przeciwko niemu, to na sejmie, czy sejmiku, jako wolny człowiek, a nie knując zdrady, spiski i podstępy.
– Na rany Chrystusowe, dlaczego mówisz to wszystko? Dlaczego nie zataiłeś takiej strasznej prawdy? – wybuchnął Odrzywolski. – Śmierć lepsza niźli twe słowa!
– Najgorsza nawet prawda lepsza jest niźli życie w kłamstwie. Jestem nikczemnym człowiekiem – powiedział głucho Dantez. – Niegdyś byłem mężem honoru. Zostałem jednak zdradzony i skazany na śmierć. Ze strachu przed szubienicą wyparłem się wszystkiego, w co wierzyłem. I podjąłem się tak ohydnej misji. Zgodziłem się, by być waszym katem. Popełniłem tak wiele zła, że... nie chcę wam dalej kłamać. Tym bardziej iż jak widzicie, wszystkie me intrygi spaliły na panewce.
– I po co to mówisz? Szukasz naszej łaski?
– Przestając z wami, panie marszałku... zrozumiałem, że wy... jesteście jak ja dawniej. Że widzę w was odbicie tego, w co kiedyś wierzyłem. Myślałem, gdy przyjechałem do Polski, że jesteście cum barbaris, że to dziki kraj pomiędzy Moskwą, Szwecją i Brandenburgią. Ale teraz, gdy was poznałem, twierdzę, że jesteście jak moi wielcy przodkowie, co zginęli wystrzelani z angielskich łuków i cesarskich arkebuzów pod Agincourt i Pawią, na wojnach i buntach. Wy jesteście ostatnimi rycerzami tego świata. Nawet stroje macie rycerskie... I łby podgalacie jak nasza dawna szlachta.
– Nie kadź nam, pludraku! – rzekł zimno Przyjemski. – Za to, coś uczynił, czeka cię sąd sejmowy. A potem – może kat z mieczem. Nie czas teraz na dusery, panie Francuz. Lepiej poleć duszę Bogu. I paciorek zmów, dobrze radzę!
– Ja proszę tylko o jedną łaskę.
– Słucham.
– Jeśli dojdzie do potrzeby bitewnej, chciałbym... stanąć do walki u waszego boku. Chociażby w śmiertelnej koszuli i bez zbroi.
– Nie może być!
– Waszmościowie – szepnął Sobieski – wszak rzekł nam wszystko. A w dodatku ocalił mi życie w bitwie. Okażmy mu łaskę!
Pułkownicy zaszeptali. Przyjemski westchnął cicho.
– Jeśli dojdzie do bitwy, w której ważyć się będą losy nas wszystkich, zezwalam, abyś stanął do walki u boku jego mości pana Sobieskiego.
Dantez pokłonił się aż do ziemi.
– A do tego czasu pozostaniesz waść pod strażą. Wyprowadzić!
Dantez skłonił się raz jeszcze. Ruszył do wejścia poprzedzany przez dragonów Przyjemskiego. Dopiero teraz w namiocie zawrzało.
– Za to, co uczynił Jan Kazimierz, mamy prawo żądać jego abdykacji! Waza musi złożyć koronę! – krzyknął trzęsący się Odrzywolski.
– Zwołajmy koło generalne wojska!
– I wybierzmy własnego kandydata na elekcję! – rzekł blady Przyjemski.
Dantez zatrzymał się nagle jak wryty. A potem odwrócił się, roztrącił dragonów i padł na kolana przed Przyjemskim.
– Wasza miłość! – wykrzyknął. – Wasza miłość!
– Co się, do kroćset, stało?!
– Każcie zatrzymać... Eugenię... Moją meretrycę. I pana Baranowskiego! Oni chcą pokrzyżować wam szyki, napaść na Kozaków, z którymi gadaliście w cerkwi.
Przyjemski spojrzał na niego bystro.
– Chorągiew Baranowskiego wyszła z obozu trzy dni temu w podjazd. Jeśli nie wróciła dotąd, to już nie przyjdzie, bo wkoło obeszli nas Kozacy. A co do Eugenii, nie turbuj się waszmość. Jeśli nawet uszła z obozu, chwycą ją Zaporożcy albo i orda. Nigdy nie dotrze do Baranowskiego.
– Obyś się nie mylił, panie generale.
– Nie mylę się, bo ugodę już podpisaliśmy. Godzinę temu wrócił jego mość Czapliński i przywiózł nam pismo podpisane przez Bohuna i starszyznę wojska zaporoskiego. Jak zatem widzisz, Kozacy cali są i zdrowi.
* * *
Był wieczór, gdy składali ciało Tarasa do mogiły na wzgórzu. Kiedy żołnierze chcieli przymknąć wieko, Sobieski wstrzymał ich i położył na piersiach młodzieńca potrzaskaną bandurę.
– Śpij, Tarasie – wyszeptał. – Śpij i niechaj przyśni ci się Ukraina. Młody byłeś i wątły, a jednak sprawiłeś coś, czego hetmani, statyści i panowie wielcy dokonać nie mogli. Chłopem się urodziłeś, ale wolny opuścisz ten świat. Albowiem ja, Marek Sobieski, szlachcic polski, dopuszczam cię po śmierci do mego herbu.
Zdjął z palca srebrny sygnet z Janiną i włożył go na palec Tarasa.
Żołnierze z głuchym stukiem nasunęli wieko i opuścili trumnę w głąb dołu. Pop modlił się i błogosławił ją krzyżem. Starosta krasnostawski ukląkł. Odmawiał modlitwę niemal bezgłośnym szeptem, wsłuchany w głuchy łomot ziemi opadającej na trumnę. Ten dźwięk był tak złowieszczy, tak ponury, że Sobieski nie mógł go dłużej znieść. Przeżegnał się, wstał i odszedł. Czuł pustkę w sercu, tak bardzo brakło mu Tarasa. To nie miało... nie powinno skończyć się tak strasznie...
Deputaci od koła chorągiewnego czekali na niego przy koniach. Kiedy podszedł bliżej, zdjęli czapki i kołpaki.