– Miłościwy panie...
– Tak... – Podniósł głowę i spojrzał im prosto w oczy.
– Panowie pułkownicy i towarzystwo uradzili, aby domagać się abdykacji króla. Wybraliśmy naszego kandydata, za którego oddamy kreski na elekcji... Wybraliśmy was... wasza miłość.
Sobieski zamarł. Wszystko spełniało się co do joty...
– Królu... mój panie złocisty... – wyszeptał w jego uchu Taras. – Podnieś koronę złotą, nim ją rozedrą na strzępy... Ratuj Rzeczpospolitą, uchroń ją od upadku...
– Dobrze – rzekł Sobieski ochryple. – Niechaj się wypełni proroctwo.
* * *
– Hej, bywaj tutaj!
Nikt nie odpowiedział na wołanie, wszędzie panowała głucha cisza.
– Popili się, czy jak?! – mruknął Bohun. – Czekajcie, sam sprawdzę.
Pułkownik kalnicki zeskoczył z trudem z konia. Chwycił pochodnię i ruszył ku zrujnowanej cerkwi. Przechodząc przez próg, schylił się, oddając pokłon wszystkim świętym. Gdy był w mrocznym wnętrzu, wyprostował kark i wówczas uderzył czołem o parę zwieszających się z powały nóg...
Uniósł pochodnię i dostrzegł najpierw bose stopy, potem hajdawery, na koniec porwany, pokryty krwią żupan, a wyżej, nad latarnią, przez którą wpadało światło księżyca, jego wzrok napotkał szeroko otwarte, ścięte oczy wisielca.
Baran Chudyj wisiał na belce wśród ikon i obrazów świętych. Bohun ruszył ku ikonostasowi. Po drodze oświetlał kolejne martwe, nabrzmiałe, poranione twarze, źrenice zasnute bielmem śmierci. Przy obrazie Chrystusa Pantokratora kołysał się Sawa Sawicz. Obok, opierając się zakrwawionym czołem o obraz świętego Jana Chrzciciela, zwisał Groicki. Nad wrotami diakońskimi kołysały się sztywne nogi Parchomienki. Z jego piersi sterczała rękojeść lewaka. Bohun chwycił ją i wyrwał jednym ruchem.
To była broń piechoty niemieckiej na służbie Rzeczypospolitej.
Broń żołnierzy Przyjemskiego!
Ściany cerkwi i ikony pocięte były nowymi razami szabel i pałaszy. Święte obrazy pokrywała ledwo zaschnięta posoka, tu i ówdzie widniały czarne łaty prochowe po bliskich wystrzałach. Jedynie ikona Matki Bożej z Dzieciątkiem lśniła słabym blaskiem. Łzy wypływały z jej oczu...
– Bywaaaaaj!
Kozacy wpadli do cerkwi, słysząc głos pułkownika. Straszliwy widok ściął im krew w żyłach, potem zaczęli krzyczeć, biegali jak opętani, świecili pochodniami, łapali za szable.
– Zdrada! Zdrada! – wrzeszczeli coraz głośniej. Bohun oparł się o ścianę. Byłby osunął się na podłogę, ale podtrzymali go mołojcy.
– Szukajcie aktu ugody!
Kozacy poczęli obszukiwać trupy, szperać po kątach cerkwi. Nie znaleźli nic.
– Ne ma, bat’ko.
– Mości panowie – rzekł Bohun. – Oto widzicie, jak płaci Rzeczpospolita za nasze koło pokoju staranie... Wszystko było podstępem mającym na celu urzezanie gardeł naszym pułkownikom!
– Na pohybel Lachom! – ryknęli mołojcy. – Rezaty Lachiw!
Bohun wyprostował się – straszny, drżący, nieopanowany. Podszedł do ikonostasu i zwalił na kolana przed ikoną Matki Boskiej z dzieciątkiem.
– Matko, Bożorodzico światuju pereczystuju. Na rany Chrystusa, Syna Twego przysięgam tobie i wam, mości panowie, że zdrada nie zostanie bez pomsty! Tak mi dopomóż Otcze niebieski i wszyscy święci. Bić będziem Lachów, mości panowie mołojcy bez miłosierdzia! Strasznie bić będziem!
Podniósł się z kolan, podtrzymywany przez Kozaków, a potem podszedł do Sawicza. Ujął i pocałował jego trupią rękę, a potem objął nogi wisielca.
– Zgrzeszyłem, bracia – zaszlochał. – Zawierzyłem Lachom niewiernym i was przywiodłem do śmierci. Ale wiedzcie, że krew wasza nie na darmo została przelana, a za głowę każdego z was, tysiąc lackich ściąć każę. Będę ich mordował tak, by wiedzieli, że giną. Będę ich na palach sadzał, na gałęziach wieszał. Będę ich za koniem ciągał, a ty Boża Matko będziesz świadkiem, że pomsty dokonam! Tak mi dopomóż Matko, Boża Rodzicielko!
Rozdział VII
Królestwo Niebieskie
Zdrada zaporoska ● Póki świat światem, nie będzie Polak Kozakowi bratem ● Ostatnia szarża ● Piekło nas pochłonie ● Gniew Rzeczypospolitej ● Złotogrzywy ● Rzeź batowska ● Finis Poloniae ● Kiedy król królem-duchem się staje ● Bohun i Dantez
– Herr Oberstlejtnant, Kozacy idą.
Ludwik Giza, oberstlejtnant regimentu Houvaldta, przyłożył do oka perspektywę. Ale nawet gołym okiem dojrzałby wyłaniające się z mgieł zaporoskie oddziały. Kozacy zbliżali się szybko – najpierw piechota z arkebuzami, za nią jazda semenów. Wiatr powiewał ogromną, malinową chorągwią z Matką Boską.
– Budźcie maréchala Przyjemskiego! Otwierać bramę!
Giza zszedł po schodach razem z żołnierzami. Muszkieterzy odsunęli rygle, chwycili ogromne wrzeciądze wrót. Wrota otwarły się, a oberstlejtnant z dobytym rapierem przestąpił przez próg. Wkrótce podbiegł doń zdyszany setnik zaporoski z kilkoma mołojcami.
– Nie strzelać! – krzyknął. – Idziemy do obozu lackiego.
– Ichmość pan marszałek Przyjemski oczekuje was. Setnik skinął głową i schylił się. A potem w jednej krótkiej chwili porwał za rękojeść szabli i – wyciągając ją z pochwy – z całej siły chlasnął oberstlejtnanta w łeb. Giza zatoczył się, zwalił bez życia, a setnik machnął szablą w stronę Kozaków.
– Naprzód, bracia!
Zaporożcy rzucili się ku bramie. Wpadli w otwarte wrota. Strzegących je Niemców w jednej chwili wysieczono szablami, wybito kolbami rusznic, czekanami i obuszkami. Lecz jeden z gemajnów zdążył uderzyć w dzwon alarmowy. Jego żałobny dźwięk rozszedł się echem po całym obozie. Pod bramą narodził się krzyk, który wkrótce zabrzmiał ze zdwojoną siłą:
– Zdraaaaadaaa! Zdrada!
Zaporożcy rzucili się dalej, między namioty, ale tu napotkali opór. Do walki porwały się chorągwie piechoty węgierskiej, Szkoci i dragoni Przyj emskiego. Ci dali mocny odpór. A potem na Zaporożców uderzyła jazda wołoska Ruszczyca, rozniosła ich na szablach, popędziła precz, wsiadła na karki pierzchającym...
Sobieski, Przyjemski i Odrzywolski zamarli, słysząc strzały, brzęk szabel i odgłosy walki przy bramie obozu. Szybko jak błyskawica przypadł do nich jeden z dragonów.
– Wasze miłoście, Kozacy do bramy przyszli, udając, że z pokojem idą! A chociaż sztandar wywiesili, wyrżnęli Niemców i dragonów!
– Jezus, Maria! Jak to? – krzyknął Sobieski.
– Gorze nam – rzekł Odrzywolski. Przyjemski nic nie powiedział. Jego oblicze zbielało, dłonie trzymające buławę zacisnęły się na niej kurczowo.
– Nie może to być!
Przypadli do nich kolejni posłańcy.
– Miłościwy panie... Kozacy! Idą! Od Bohu!
– Od Ładyżyna!
– Otoczyli nas!
– Faszynę niosą i drabiny! Działa ciągną.
Sobieski chwycił się za głowę.
– Jak to?! Jak to możliwe?! Przecież podpisaliśmy ugodę...
– Ugodę? Wyrok na nas i na wojsko koronne! Bijcie mnie, mości panowie, bo moja to wina! – ryknął Przyjemski. – Wszystko Bohun i pułkownicy uczynili jeno dla zamydlenia oczu. Abyśmy z obozu nie uszli przed czasem...
– Bijmy ich, w imię Boże! – zakrzyknął Niezabitowski. – Ostatni raz zaufaliśmy hultajstwu. Ostatni raz do rozmów usiedliśmy! Nie może być pokoju z rezunami! Jak świat światem, nie będzie Kozak Polakowi bratem.
– Nie obronimy się w obozie...
– Lepsza rzecz umierać, niźli by pogaństwo i hultajstwo miało nam panować!
– Do chorągwi! – zawołał Przyjemski. – Waszmościowie weźmiecie jazdę i piechotę węgierską, pójdziecie na wschodnią stronę, by bronić szańców i ostrogów. Ja idę na zachodnią do redut, biorę komendę nad Niemcami i Szkotami! W razie czego z pomocą wam przyjdę!
Odwrócili się i rozjechali do swoich chorągwi. Czas był już najwyższy.
Mgła rzedła; lada chwila można było spodziewać się ataku. Sobieski i Odrzywolski szybko zajęli stanowiska przed ostróżkami obsadzonymi przez Węgrów. Przed polską jazdą otwierał się wielki, płaski, opadający ku rzece step, na którym przewalały się tumany mgły. Słońce wstawało spoza wzgórz – lada chwila opary mogły rozwiać się, odsłaniając wrogie wojska.