Kozacy szli na obóz ze wszystkich stron. Żupany, siraki i świty mołojców majaczyły we mgłach szarymi i zielonkawymi plamami, nieduże koniki jazdy parskały rzeźwo, podzwaniając munsztukami. Mołojcy postępowali w zwykłym, głębokim, dziesięcioszeregowym szyku piechoty zaporoskiej. Nieśli rusznice, spisy i arkebuzy, faszynę i kobylice do obrony przed jazdą. Podążali niekończącym się korowodem, ogromnym tłumem, rozciągającym się od krańca do krańca stepu – brudni i obdarci, czasem w samych koszulach lub nadzy do pasa, wielu boso, wychudzonych, o płonących dzikim ogniem oczach. Szli bez wytchnienia jak ogromna morska fala, gotowa od jednego zamachu zmieść polskie reduty i oddziały.
– Postępuj, a równo! – krzyknął Bohun. Pułk kalnicki szedł w pierwszej fali, gotowy na otwarcie ognia, żądny pomsty na Lachach; żołnierze tylko czekali na skinienie pułkownika.
Słońce podniosło się wyżej. Mglisty tuman skrywający step począł dzielić się na pojedyncze kłęby i znikać jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Zaś kiedy rozwiał się całkiem, Kozacy zadrżeli, widząc, co czekało na nich przed warownymi ostrogami zjeżonymi lufami dział i falkonetów.
Husaria stała jakoby skrzydlaty mur. Szeregi towarzyszy i pocztowych lśniły w czerwcowym słońcu blachami zbroi, srebrzystymi piórami, kitami i forgami. Błyszczały naramienniki i karwasze, sadzone klejnotami strzemiona, napierśniki zdobione husarskimi krzyżami i wizerunkami Matki Boskiej, przesłonięte skórami rysiów, lampartów i tygrysów. A potem zerwał się wiatr; zaszeleścił morzem proporców i krasnych sztandarów.
Bohuna przeszedł dreszcz, gdy ujrzał wśród mgły i dymów starostę krasnostawskiego. Marek Sobieski siedział na koniu, bokiem przy swej chorągwi, odziany w prosty, zielonkawy żupan i szarą delię. Na tle srebrzystych husarzy wyglądał niemal jak obozowy ciura. Jak najmniej godny z pocztowych. Pozory myliły. Rotmistrzowie i porucznicy polscy ubierali się zawsze skromnie, by nie wyróżniać się z tłumu. Za to w ręku Sobieskiego błyszczała szczerozłota buława.
Przez chwilę patrzyli sobie w oczy... Bohun i Sobieski. Niedoszły hetman ruski i niedoszły król Rzeczypospolitej trojga narodów. I w tej jednej chwili przemknęło Bohunowi przez głowę, że ileż dzieł wielkich, ileż zwycięstw sławnych mogliby odnieść razem... Bić skurwysynów moskiewskich, pruskich i cesarskich, pohańców tureckich i tatarskich... Lecz było już za późno. Wszystko to iść miało na śmierć. Na zatracenie...
Sobieski skinął buławą, a wówczas błysk ognia rozjarzył ostrogi. Kartauny, oktawy i szlangi ryknęły basem. Z gwizdem i hukiem kule wpadły w szeregi zaporoskiej piechoty, ryjąc w niej krwawe bruzdy, rozrywając ludzi na sztuki, wyrzucając w górę szczątki. A potem Sobieski zniżył buławę ku kozackim szeregom.
Husaria ruszyła. Najpierw stępa, strzemię w strzemię, potem coraz szybciej.
– Dalej! Dalej! – krzyknęli rotmistrzowie i porucznicy.
Husaria pomknęła rysią. I na przestrzeni stu kroków przeszła w skok, a potem w galop. Szum skrzydeł poniósł się aż do kozackich szeregów, lecz wcześniej dotarł do nich odgłos daleko straszniejszy: potężniejący łomot tysięcy kopyt, świst powietrza przecinanego ostrzami i chrapanie husarskich wierzchowców.
Bohun przeżegnał się, odwrócił się do mołojców, drżących i przerażonych.
– Trzymajcie szyk, bracia! Razem, bo podzieleni nigdy Lachom nie wytrzymacie!
A potem las kopii zniżył się ku końskim łbom, opadł z szelestem i furkotem. Husaria pomknęła cwałem, najstraszniejszym i najszybszym pędem koni, niczym pancerna lawina, staczająca się ze wzgórz na kozackie oddziały!
Błysk ognia przeleciał wzdłuż szeregów zaporoskiej piechoty. Gdzieniegdzie złamał się szyk polski, upadł koń, zwalił się jeździec. Lecz czasu już nie było...
Husaria wpadła w szeregi Zaporożców niby wicher obalający młody las. W chwili krótkiej jak mgnienie oka porwała przed sobą kozacką jazdę i piechotę, zmiażdżyła i stratowała, z trzaskiem kruszonych kopii. A potem, zanim ustał jej impet, nad głowami rycerzy zaświeciły srebrne błyskawice polskich szabel i pałaszy.
– Bij! Morduj!
Orkan, niepowstrzymany, straszny, spadł na zwichrzone kozackie szeregi. Pułk kalnicki rozpierzchł się w jednej chwili, cięty i rąbany szablami. Bohun znalazł się nagle w tłumie mołojców, popychany, gnany w stronę rzeki. Na próżno wzywał do opamiętania, grzmocił Kozaków buławą po łbach i plecach. Ktoś chwycił wodze jego konia, ktoś chlasnął wierzchowca po zadzie, wyprowadził go z bitwy.
Kozacy uchodzili na całej linii. Na widok szarży husarii podały tyły pułk czerkaski i korsuński, pomieszały się ze sobą, pierzchały w stronę rzeki, do Czetwertynówki i Ładyżyna; semeni kryli się po chrustach i jarach, a husarze siekli ich bez tchu i miłosierdzia, powalali i ścigali, dopóki trąbki z obozu nie odwołały pogoni.
A potem, gdy jeźdźcy rozproszyli się, gdy jęli zawracać do obozu, wśród dymu i kurzu zabłysły lufy muszkietów Houvaldta i Butlera. Oddziały piechoty niemieckiej i szkockiej Przyjemskiego przyszły na pomoc jeździe polskiej. Wypaliły dwukrotnie w dym i kurzawę, a potem runęły na Kozaków z pałaszami i rapierami.
Bitwa była skończona.
* * *
– Chmielnicki i Bohun pobici!
Kalinowski zwiesił głowę. Odarty z godności, pilnowany w swej własnej kwaterze jak jeniec, nie mógł nawet marzyć, aby znowu stanąć na czele wojska. Jego desperację powiększał fakt, iż choć Przyjemski i rotmistrzowie założyli konfederację, za co groziła szubienica, to jednak byli siłą, z którą musiał liczyć się zarówno król, jak i sejm. A hetman wiedział, że cała rzecz zakończyć się musiała ugodą z wojskiem, tak jak kończyły się dawne i przeszłe związki, konfederacja rohaczewska czy lwowska. Kalinowski wiedział, że na lipcowym sejmie, na którym pewnie stanie ta sprawa, nie zabraknie jego wrogów, choćby Lanckorońskich, którzy gardłować będą przeciwko niemu. A gdyby konfederatom udało się odnieść zwycięstwo nad Chmielnickim, który to wyczyn nie powiódł się nigdy Kalinowskiemu, byłby to koniec marzeń o buławie wielkiej i w przyszłości o... koronie.
Hetman podniósł głowę. Dragoni, którzy pilnowali kwater, gdzieś się zawieruszyli. Na straży stał tylko jeden żołnierz. Tymczasem gdzieś w głowie Kalinowskiego pojawił się szept. Coraz głośniejszy, coraz natarczywszy. Hetman uśmiechnął się, poznając głos Altemberga. Wstał i podszedł do dragona.
– Wina – wychrypiał. – Przynieś wina.
– Wasza miłość, rozkazów nie mam...
Jednym ruchem Kalinowski wyszarpnął mu kindżał z pochwy, a potem pchnął prosto w serce. Dragon szarpnął się, zacharczał, ale ręka hetmana przytrzymała go w miejscu. Kalinowski wypuścił bezwładne ciało strażnika, pozwolił, by cicho opadło na ziemię, a potem wyszedł z namiotu. Obóz spowity był dymem i oparami po wystrzałach. Z namiotów i lazaretu dobiegały jęki rannych. Ulicami pędzili dragoni na koniach, do redut prowadzono wozy i jaszcze z prochami i kulami.
– Koniec – wyszeptał hetman. Omijał rannych, namioty i wozy, przemykał obozowymi ulicami niby duch – blady, dygoczący z nienawiści, spoglądający na wszystkich strasznym, rozgorączkowanym spojrzeniem.
Zatrzymał się przy taborze. Dostrzegł uszykowane sterty suchego siana... A obok otwarte, niepilnowane wozy oraz jaszcze amunicyjne pełne baryłek z prochem.
Roześmiał się strasznym, charkotliwym śmiechem. A potem sięgnął po tlącą się maźnicę ze smołą.
– Do piekła – wyszeptał. – Czas do piekła, panie Przyjemski!
Jakby uderzył grom, gdy z przerażającym hukiem i błyskiem eksplodowały wozy z prochem i jaszcze z granatami. Ogromny snop ognia strzelił wysoko w górę, zadygotał, opadł, a wówczas wiatr poniósł nad obozem snopy iskier i płomienie. Szybko zajęły się ogniem kolasy, namioty i drewniane blokhauzy. Ogromna ściana ognia wzniosła się pomiędzy redutami i lunetami obsadzonymi przez niemiecką piechotę, a stanowiskami jazdy, rozdarła jakoby na pół armię polską. W obozie wstał zamęt, podniósł się krzyk, z płomieni wypadały oszalałe konie ciągnące płonące wozy, wybiegali na oślep poparzeni, wrzeszczący ludzie.